niedziela, 23 marca 2014

Queen rules, rules of music - PART 21 [cz. 2]

Pierwsze co poczułam to cholerny ból głowy, potem, że coś wbija mi się w bok i wreszcie otworzyłam oczy. O rany...
Podniosłam się do pozycji siedzącej. Za oknem świeci piękne słońce, więc musi być już rano. Ja leżę na ziemi w salonie... Sama. To już coś.
Wstałam i wygładziłam sukienkę, rozglądając się. Nie pamiętałam dosłownie nic z tego, co się wczoraj działo... Gdzie są wszyscy?
- Heeej... - usłyszałam nagle zbolały głos za sobą - Też masz takiego cholernego kaca? - do salonu dowlókł się Joe wyglądający jak siedem nieszczęść.
- Mam wrażenie jakby ktoś po mnie przejechał czołgiem... - jęknęłam, masując sobie skroń - Ile wczoraj wypiliśmy?
- Nie pytaj... Nie mam pojęcia.... DUŻO.
- Przytulisz mnie, skarbie?
- Pewnie! - podszedł i wtulił się we mnie mocno - Ogarnijmy się jakoś, co?
- Mhm... Najpierw aspiryna i paracetamol, potem prysznic i śniadanie, co ty na to?
- Jestem za!
- Ej... pamiętasz coś z wczoraj? - spytałam.
- Mhmmm... - zamruczał, zagryzając wargę.


***


- Nic ci z tego kurwa nie wyjdzie... jestem tak uwalona, że nie wiem jak się nazywam...
- A ja nie jestem lepszy...
- Oni już poszliii?
- No tak, jest 4 rano...
- Więc róbta co chceta... - mruknęłam.
Przycisnął mnie do ściany z całej siły, aż jęknęłam, czując głuchy stukot kości o mur. Wpił się agresywnie w moje wargi, chwytając mnie w talii.
- Brałeś coooś? - jęknęłam ponownie, kiedy zerwał ze mnie sukienkę.
- Ciebie... - zamruczał, ponownie wpijając mi się w wargi. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Podtrzymał mnie mocno i zsunął się ustami na szyję. Całował raz delikatnie, a raz mocno i zdecydowanie, aż przechodziły mnie miłe dreszcze.
- Joo....eee! - krzyknęłam cicho, czując jego wargi na moim dekolcie. Zręcznie rozpiął mi stanik i odrzucił go na podłogę. Mój oddech cholernie przyspieszył, czułam jak unosi mi się klatka piersiowa, czułam na sobie jego wzrok i czułam, że mu się podoba...
Przejechał palcami po mojej talii, wywołując tym samym mój cichy jęk. Przerwał na chwilę działanie i spojrzał mi w oczy, po czym wyszeptał:
- Wiem, że tego chcesz... - przyłożył usta do mojego ucha - Widzę jak mnie pragniesz... - pozwoliłam sobie na głośniejszy jęk i chwyciłam się jego szyi. Co się dzieje, cholera, jazda bez trzymankiiiii!
Zdjął swoje ciuchy, zostając jedynie w bokserkach. Zerknęłam na jego podbrzusze i poniżej... Jeeezu...
- Hmmm...? - ten zadowolony ton...
- Nnn...nnnie....jjja....jaaa....nn.... - wtedy przycisnął mnie biodrami do ściany - ...NIIIIC! - przerzucił mnie przez ramię i zaniósł do sypialni, po czym walnął na łóżko. Stanął przy mnie, a ja powoli umarłam z wrażenia.
- Chodź tu noooo... - zajęczałam błagalnie. Uniósł brwi - Perry, nie drażnij się ze mną! Chodź tu zaraz! - milczał, z szyderczym uśmieszkiem - Joooe nooo.... - wtedy się na mnie rzucił, dosłownie rzucił.
- Pasuje?
- Jajajaja.....jaaaak.....najba.....rdziej..... - wyjęczałam, a wtedy we mnie wszedł. Okna są otwarte? To mój wrzask słyszało zapewne pół miasta (jeśli nie całe)...


***


- Serio? Ja nic...
- Było zajebiście pięknie - rozmarzył się. Spuściłam z zawstydzeniem wzrok i nagle wydarłam się na całe gardło, wskakując na kanapę.
- AAAAAAAAAAAAA, KURWA!!! - po podłodze chodził pająk wielkości pieprzonej pięści!
- Co? - nie ogarniał Perry.
- ZABIERZ TO CHUJSTWO, ZABIERZ TOOOO, ZABIEEERZ! - zaczęłam histerycznie płakać i trząść się. Arachnofobia proszę państwa...
- Ale o c... aaaaa... - schylił się, biorąc na rękę tarantulę (!) - Niegrzeczny Frankie, nieładnie... Nie bój się, Cassie, już go odnoszę... Musiałem zostawić otwarte terrarium - zniknął na strychu i po chwili wrócił - No już, możesz zejść - powiedział łagodnym tonem i wyciągnął ramiona, a ja wtuliłam się w niego z całej siły, usiłując się uspokoić - Boisz się pająków?
- Mam... arachno.... fobię...
- Już, ciiii - delikatnie mnie pocałował.
- Trzymasz takie coś w domu?!
- Kilka mam...
- COOO?! - cała się trzęsłam - Joe... jak ja bym była sama w domu i taki kurwa jebaniec mi będzie łaził, to ja się zesram ze strachu, ja nawet nie podejdę... - poskarżyłam się.
- Nie będziesz musiała, terraria są pozamykane, tylko zapomniałem wczoraj to jedno zamknąć... pierwszy raz mi się zdarzyło, przepraszam. Nie wiedziałem, że się boisz...
- To... Są jadowite?
- Nie no, coś ty! Kupiłem je 'odjadowicone'.
- Dobra... ale ostrzegam. Jeden raz zobaczę toto nie w terrarium to się wyprowadzam, jasne?
- Jasne... A... Cassie?
- Tak?
- Umiesz jeździć konno?
- Nie... A co...?
- Tak pytam... Idziemy pod ten prysznic?
- Patrzcie kurwa - zaczęłam się śmiać - 'Idziemy', phi!
- No ej...
- No co? Nie mam ochoty na seks... - odsunęłam się lekko. Spojrzał na mnie dziwnie - No nie patrz tak, mam za sobą przepitą noc, cholernego kaca i jestem głodna... Później, Joe. Obiecuję.
- Niech ci będzie - odparł z nutką zawodu w głosie - To do za chwilę!
- No - uśmiechnęłam się i poszłam do łazienki.

Po 30 minutach wyszłam orzeźwiona i w znacznie lepszym stanie. Zeszłam do kuchni i zastałam tam Joe w krótkich spodenkach i mokrych włosach spiętych w kucyk.
- Co jemy? - spytaliśmy równocześnie i zaśmialiśmy się.
- Ja będę jadła owsiankę, a ty tam nie wiem.
- Jak ty możesz jeść owsiankę?!
- No co?
- Fuj... Ja wolę tosty, o!
- Ee... - urwałam - W sumie... zrób mi też, ja zrobię kawy. Za dużo roboty z owsianką, nie chce mi się...
- Prawidłowo - zachichotał, a wtedy rozbrzmiał dzwonek w moim telefonie.
- Halo?
- Czy rozmawiam z kapitanem Ternent?
- Taaak, a co się dzieje? - spytałam z niepokojem.
- Potrzebujemy ludzi na misję. Jest pani w Ameryce?
- Tak... - przeniosłam wzrok na robiącego tosty Perry'ego - Ale... wolałabym nie jechać.
- Jest pani w ciąży?
- Ja... NIE!
- Jest pani chora na coś?
- Nie.
- Więc nie ma zwolnienia z obowiązku pełnienia służby. To jest nakaz panno Ternent.
- Tak jest... Na ile ten wyjazd?
- Na ile będzie trzeba. Dziś ma pani samolot do Iraku o 20.28, proszę zabrać tylko ubrania na zmianę i prowiant.
- A mundur?
- To chyba logiczne. I broń też.
- Przyjęłam - odparłam z rezygnacją.
- Widzimy się na lotnisku, czołem!
- Czołem! - odłożyłam słuchawkę. Po moich policzkach popłynęły łzy. Podeszłam do Joe, wtuliłam się w jego plecy i wyszeptałam:
- Joey, muszę jechać do Iraku...
- CO?! - odwrócił się energicznie - Jak to?!
- Obowiązek pełnienia służby 3 lata od ukończenia zdobywania specjalizacji... Zadzwonili po mnie... Mam... Mam dziś samolot... - rozpłakałam się totalnie, a gitarzysta przytulił mnie z całej siły.
- Ciiii... Wszystko będzie dobrze... już ciii...
- Nie będzie dobrze! - krzyknęłam z histerią - Daleko od ciebie! - Perry nie odpowiedział, tylko wpił się namiętnie w moje usta.
- Nic nie mów... - szepnął po chwili - Zjedzmy śniadanie... A później się zastanowimy - usiedliśmy w milczeniu przy stole, w milczeniu jedliśmy i w milczeniu sprzątaliśmy.
- Ja się... pójdę... spakować... - usiłowałam się ponownie nie rozpłakać - Zadzwoń do Stevena, że o 17 jedzie z nami na lotnisko... I powiedz, żeby był chwilę wcześniej...
- To już za dwie godziny... - odparł Joe i poszedł zadzwonić.

Pakowałam rzeczy płacząc jak idiotka. Skurwiele.. Czemu akurat ja?!


***


- Uważaj na siebie, kurwa... - ściskał mnie Steven. Moczyliśmy sobie nawzajem koszulki łzami.
- Nie chcę umierać... - zawyłam, wtulając twarz w jego szyję.
- Dlatego się nie narażaj, ok?
- Ok... Do... Do nie wiem kiedy - nadal płacząc, dałam mu całusa w usta i podeszłam do Joe.
- Ja... ja... kurwa noooo - rozryczałam się totalnie, padając mu w ramiona - Boję się, że cię już nigdy nie zobaczę...
- Nie mów tak - odparł, tuląc mnie - Widzimy się za kilka miesięcy.
- TERNENT, ILE JESZCZE?! - usłyszałam zdenerwowany głos generała.
- Już, kurwa, idę! - odwrzasnęłam z histerią w głosie - Joe, kocham cię, do chuja, kocham... - szepnęłam, wpijając mu się w usta. Całowaliśmy się dłuższą chwilę, po czym z trudem się od niego oderwałam.
- Muszę iść... - trzymaliśmy się za rękę - Do zobaczenia...
- Kocham cię - wyszeptał, a ja puściłam jego dłoń, odwróciłam się i poszłam w kierunku samolotu, płacząc głośno. Wsiadłam do latającej maszyny, usiadłam przy oknie i spojrzałam na mojego faceta. Podniósł rękę i pomachał mi, a ja posłałam mu całusa. Po chwili samolot wystartował...


***


- Włączcie MTV.
- Niee, tu jest mecz teraz, kobieto!
- Włącznie MTV!
- Mamy mecz!
- WŁĄCZCIE DO KURWY TO JEBANE MTV! - wydarłam się na cały głos, a zaskoczeni John i Bradley posłusznie przełączyli na muzyczną stację.
Tak jak myślałam... Szedł koncert Aerosmith na żywo... Akurat Joe zaczynał swoje solo.
- Aaaa, to dlategooo... No dobra, oglądaj sobie - powiedział John, wyciągając Bradleya z telewizyjnego pokoju. Wpatrywałam się w mojego faceta widocznego na ekranie, a z moich oczu leciały drobne łzy. Oh jak ja za nim tęsknię...


- Wszystko w porządku, Cassie? - poczułam dłoń mojej koleżanki, Mandy, na ramieniu.
- Nic nie jest w porządku, Man... - wybuchnęłam płaczem, chowając twarz w dłoniach - Ja chcę do mojego Joeeee...
- Wiem, kochanie, wiem... - przytuliła mnie mocno - Nie płacz już.
- Nawet nie mogę zadzwonić, bo nie ma jebanego zasięgu! - poskarżyłam się.
- Ja mam zasięg tylko w jednym miejscu... W męskim kiblu.
- Błagam, daj mi do niego zadzwonić!
- Teraz? Ma koncert, debilko!
- To... to po koncercie!
- Jasne!
- Kocham cię, kurwa - wykrzyknęłam, a Mandy zaśmiała się cicho.


*** 3 GODZINY PÓŹNIEJ ***


Mandy miała rację. JEST ZASIĘG!
- Haloooo? - kiedy usłyszałam ten głęboki głos, dosłownie umarłam.
- Joe...?
- CASS?! Ojapierdole... Skąd dzwonisz?
- Mandy ma zasięg w męskiej toalecie... Kurwa, jak ja za tobą tęsknię, Joey...
- Wiem... Ja za tobą też...
- Widziałam cię dziś w MTV...
- Serio?
- Mhm... Jak włączyłam to się poryczałam...
- Nie ma cię tydzień dopiero, a ja już umieram...
- Zdradzasz mnie?
- A pojebało?! Nie!
- Pytam tylko... Kurwa, mam taką ochotę się do ciebie przytulić...
- Ja wiem wszystko... ja wiem.
- Ale ja zr...
- CAAAAAASSIEEEEE! - przerwało mi walenie w drzwi - OTWÓRZ, BO ZARAZ SIĘ ZLEJĘ! - no pewnie, Thomas...
- Rozmawiam z moim facetem, lej na trawę! - warknęłam.
- Błagam cię, Caaaass...
- Nie wyjdę stąd, bo tylko tu jest zasięg!
- No eeeeeeej...
- Skarbie... - mruknęłam do słuchawki - Rozłączy nas na moment, bo muszę kolegę wpuścić, bo mu się lać chce... Zaczekaj.
- Pewnie - odparł Joe. Otwarłam drzwi i wpuściłam podskakującego Thomasa.
- Dzięki! - wrzasnął z ulgą i odlał się szybko - Możesz wracać.
- Świetnie - przewróciłam oczami i ponownie wybrałam numer.
- No jestem.
- Ufff... Powiedz mi, uważasz tam na siebie?
- Uważam, uważam... Ale tęsknię no.
- Ja bardziej, mała... Jak patrzę na liżących się Tylera i Emily... ough.
- Już dobrze...
- Wiesz co mi opowiadał Steven?
- Co?
- Że jak byliśmy w trasie to robił Em dobrze przez telefon... - jego głos nabrał tej szczególnej, niskiej barwy.
- Serio...?
- Mhmmm...
- Ja wolę na żywo, wiesz?
- Wiem, maleńka.
- CASSEY, ZBIÓRKA ZA 3 MINUTY! - w drzwi zastukał John.
- Kochanie, muszę iść... Mamy zbiórkę i idziemy znowu na obóz irańskich żołnierzy... Musimy odbić naszych...
- Uważaj na siebie i ten... kocham cię najmocniej.
- Tak... Ja cię też, Joe.
- Całuję.
- Ja również - odparłam i wyłączyłam się. Na moich ustach wykwitł delikatny uśmieszek. Kocham tego debila...


*** 2 TYGODNIE PÓŹNIEJ ***

- Mayer, Prest i Giovani pójdziecie na prawe skrzydło! Ternent, Vanny, Cresto i Rodd na lewe skrzydło! - słyszałam komendy jak przez mgłę. Ledwo stałam na nogach, było mi niedobrze, bolało mnie całe ciało i czułam, że zaraz zemdleję.
- Ternent, broń. Halo. KAPITANIE! - z trudem podniosłam głowę i ugięły się pode mną kolana. O Jezu, ja chyba umieram... - Twój karabin - dostałam do rąk M-66 i oparłam się plecami o ścianę.
- Cass, wszystko w porządku? - Mandy położyła rękę na moim ramieniu - Jesteś blada jak kreda...
- Wszystko gra... - odparłam, zamykając na chwilkę oczy. To zapewne skutek miejscowej (nie)czystej wody, spania po 3, 4 godziny i jedzenia co 10 godzin...
- Idziecie, już, już, 12 amerykańskich żołnierzy samych się z niewoli nie wydostanie! - wykrzyknął generał i cały nasz oddział podzielony na kilka małych grupek wyruszył w kierunku obozu Irańczyków. Mandy szła obok mnie, trzymając mnie pod ramię i patrząc z troską.
- Ej, Cassey, masz - ktoś podał mi plastikowy kubeczek z mocną kawą. Upiłam kilka łyków i po chwili było nieco lepiej.
- Dzięki, Bradley - posłałam kumplowi nikły uśmiech i szliśmy dalej.


Po 4 godzinach marszu dotarliśmy w okolice obozu żołnierzy z Iraku. Nasi rodowici żołnierze przebywali w 'niewoli' w ich obozie, gdyż złapali ich podczas nieudanej akcji.
- Plan jest prosty - powiedział John, przewodniczący całej wyprawie - Na trzy biegniemy, strzelamy w Irańczyków, odbieramy naszych i spieprzamy, ok? Jest nas 40, powinno się udać bez problemu - rozległy się potwierdzające pomruki i zaczęliśmy w naszych grupkach podkradać się na wyznaczone pozycje. Czułam, że mi słabo jak nie wiem i zaraz zemdleję, ale nie zatrzymałam się.
Jako zwiadowca wyjrzałam ostrożnie za pierwszy budynek. W prowizorycznym więzieniu byli nasi, a przed drzwiami stało pięciu żołnierzy z Iraku.
- Jest och pięć, uzbrojonych po zęby - szepnęłam grupie.
- Na trzy... - odszepnął John będący w mojej czwórce, razem ze mną, Bradleyem i Mandy.
- Raz... - unieśliśmy karabiny.
- Dwa... - odbezpieczyliśmy spusty.
- Trz... - przerwał mu głośny wystrzał, po którym John osunął się na ziemię. Natychmiast padliśmy na brzuchy, strzelając na oślep w dwóch irańskich szpiegów stojących za nami. Poruszenie wywołało reakcję kilkunastu Irańczyków, którzy momentalnie znaleźli się przy nas. Przemogłam mój koszmarny stan zdrowia i zaczęłam strzelać w miarę celnie, a Mandy mnie osłaniała. Powaliliśmy 80% żołnierzy, dwóm pozostałym dałam w łeb lufą i padli ogłuszeni. Bradley dokończył robotę. Zapadła cisza.
Czyżby po wszystkim?
Wtedy usłyszałam w lewym uchu zduszony krzyk Mandy, która padła za ziemię z dziurą po kuli w skroni. Natychmiast przeturlałam się po podłodze, ale ktoś, kto strzelał, miał niezłego cela, bo poczułam okropny ból w łydce. To dopełniło tylko mojego wycieńczenia i zemdlałam.


***


- Jedziesz do domu, Ternent.

- CO Z MANDY I Z JOHNEM?
- Do domu, kurwa!
- CO Z NIMI DO CHUJA!
- NIE ŻYJĄ! - wrzasnął mi prosto w twarz generał, a ja zamarłam i po policzkach poleciały mi łzy.
- C... c... co?
- Nie żyją, Ternent - odparł z bólem w głosie - Przykro nam wszystkim... - usiadłam ciężko na krzesło - Przewieziemy dziś ciała do Ameryki i będzie defilada z pogrzebem... Ale ty na niej nie będziesz, przecież widzę, jak się czujesz.
- Dam radę, już ok - skłamałam.
- Bradley przyniósł cię do obozu przed momentem, nie wiem, czy nie jesteś ranna...
- Nie, nie, ja tylko... Słabo mi się zrobiło.
- Dobrze, niech będzie... Masz galowy mundur?
- Wzięłam...
- Więc w porządku. Spakuj się i mamy samolot za kilka godzin.
- Dobrze - wstałam i prawie zaliczyłam glebę. Poczułam niesamowity ból w łydce, ale nawet nie syknęłam.
- Przyjdziemy po ciebie.
- W porządku... a mam dwa pytania.
- Tak?
- Odzyskaliśmy naszych?
- Nie do końca, dwóch zostało...
- A... Czy ja mogę skorzystać z telefonu generała, żeby zadzwonić... Żeby... przyjechał mój chłopak...? Na lotnisko... I na defiladę...?
- Cywil?
- Cywil, ale... Będzie mi łatwiej przetrwać to wszystko... - dławiło mnie w gardle.
- W porządku, dzwoń - podał mi komórkę, a ja spojrzałam na niego z wdzięcznością - Weź sobie ten telefon do pokoju.
- Dziękuję! - wykrzyknęłam i pokuśtykałam do mojej sypialni. Usiadłam na swoim łóżku i rozpłakałam się, patrząc na puste posłanie Mandy. Stała mi się cholernie bliska przez te 3 tygodnie... A teraz nie żyje.
Wybrałam numer i przyłożyłam komórkę do ucha.
- Tak słucham?
- Joe, kochanie... - zawyłam, krztusząc się od łez.
- Cassie! Co się dzieje, skarbie? - słysząc jego zaniepokojony ton, płakałam jeszcze bardziej.
- Te kurwy zabiły mi przyjacióóóół... - łkałam - 19 osób od nas nie żyje! 19, KURWA! W TYM MOJA PRZYJACIÓŁKA I MÓJ PRZYJACIEL!
- Ciii, nie płacz... Proszę, nie płacz...
- Przyjedziesz na defiladę?
- Co?
- Na lotnisku w Nowym Yorku będzie defilada... Jutro o 12... Ubierz się w garnitur i kurwa przyjedź... Jakoś się znajdziemy... I najpierw będę jako żołnierz stała w szeregu, a potem usiądę obok ciebie, dobrze?
- Dobrze, Cassey, dobrze... Ale nie płacz tak... Błagam... Powiedz mi lepiej, jak się czujesz?
- Nie pytaj, Joe... Muszę kończyć, do jutra - odrzuciłam telefon i rzuciłam się twarzą w poduszkę, rycząc jak nienormalna...


***


- Ternent, jedziemy. Słyszysz? - Bradley delikatnie głaskał mnie po plecach - Wstań, Cassie... - mówił łagodnie, a ja nadal płakałam. Od kilku godzin w tej samej pozycji...
- Wszyscy czekają, słońce, musimy już jechać...
- Nigdzie nie jadę!
- Podobno przyjedzie twój facet, tak? Nie chcesz się z nim zobaczyć? - tym mnie przekonał. Wstałam, porwałam torbę i wyleciałam z budynku, a Brad za mną. Wziął mnie pod rękę i zaprowadził do busa. Wszyscy już byli.
- Noooo, myślałem, że tam zostaniesz! - roześmiał się generał. Minęłam go w milczeniu i usiadłam na wolnym miejscu pod oknem. Bradley usiadł obok mnie i zaczął coś mówić, ale już nie wiedziałam co. Zasnęłam.


***


Obudziłam się w samolocie oparta o ramię Brad'a.
- Gdzie ja jestem...?
- Za kilka godzin będziemy w Nowym Yorku, mała - odparł, patrząc na mnie.
- Zaniosłeś mnie? - zdziwiłam się.
- Niosłem cię od busa, przez odprawę, aż do samolotu - uśmiechnął się.
- Rany, trzeba mnie było obudzić... dziękuję - również posłałam mu uśmiech i przeniosłam wzrok za okno. Pomyślałam, że już za kilka godzin będę się tulić do Joe... awh... Nie mogę się doczekać... Kurwa, chce mi się spać, dobranoc.
Oparłam głowę o szybę i ponownie zasnęłam.


***


- Teraz już wstajemy, Cass - usłyszałam nad uchem śmiech Bradleya i otworzyłam oczy.
- Hej... To już NY?
- Tak, tak, to już Ameryka droga pani - odparł, uśmiechając się - Bierz torbę i wysiadamy... Przebieramy się w mundur i... - urwał.
- Wiem - odparłam, idąc za wszystkimi pasażerami. Nasza grupka licząca sobie 21 osób i generała władowała się do łazienek i zmieniliśmy ubrania na eleganckie mundury, przewiesiliśmy się szarfami, ustawiliśmy się w dwa szeregi i prowadzeni przez generała, opuściliśmy budynek.
Zdziwiłam się tym, co ujrzałam. Równe rzędy krzeseł z siedzącymi na nich ważnymi ludźmi i rodzinami zabitych, poczet sztandarowy i przedstawiciele Amii Krajowej. I otwarty bagażnik ogromnego samolotu a przed nim czerwony dywan.
- Idziecie nieść trumny - usłyszeliśmy - Oprócz ciebie, Keny - amputowali mu rękę, to zrozumiałe - Po dwie osoby na trumnę, jak zaniesiecie na miejsce idziecie powoli po drugą. Jasne? - pokiwaliśmy głowami.
- Chodź, Cass - pociągnął mnie Brad. Staliśmy w pierwszej parze i na znak ruszyliśmy w kierunku samolotu. Nie myślałam o tym, że czuję się jak przeciśnięta przez wyciskarkę do owoców... Miałam przed oczami niemy krzyk Mandy i morze krwi... Dwóch żołnierzy powietrznych podało nam trumnę. Kiedy zobaczyłam kto w niej leży, wybuchnęłam płaczem.

Mandy Cresto
ur. 22 lutego 1958r.
zm. 3 października 1980r.
'Spoczywaj w spokoju bojowniczko pokoju... '

Szliśmy z Bradleyem, a ja nie kryłam się z płaczem, ryczałam jak debilka. W pewnym momencie spojrzałam po rzędach krzeseł. Pomiędzy zapłakanymi twarzami rodzin, poważnymi minami przedstawicieli rządu i obojętnymi pozami generałów, ujrzałam Joego, mojego Joego, ubranego w garnitur i patrzącego na mnie ze łzami w oczach. Miałam ochotę zostawić Bradleyowi trumnę i rzucić się Perry'emu w ramiona, ale nie zrobiłam tego, dzielnie kładąc drewnianą 'szkatułę śmierci' na ziemi, pod wielkim krzyżem. Odwróciliśmy się i podeszliśmy po drugą. 

John Rodd
ur. 14 marca 1946r.
zm. 3 października 1980r.
'Spoczywaj w spokoju bojowniku pokoju... '

Rozpłakałam się jeszcze bardziej, nie widziałam nic, tak bardzo łzy przesłoniły mi obraz. Doniosłam jakoś trumnę i w miarę spokojnie przeszłam na miejsce obok Joe. Nie wiem gdzie usiadł Bradley. Ja rzuciłam się Perry'emu na szyję, chowając zapłakaną twarz w jego ramieniu.
- Jak dobrze, że jesteś... - wyszeptałam. Musiało to dziwnie wyglądać... Kobieta w galowym mundurze wojskowym, która przed chwilą niosła trumny, teraz ryczy na całego i tuli się do faceta...
- Już wszystko dobrze... - odszepnął do mojego ucha i pocałował mnie czule w usta - Tęskniłem za tobą, myszko... - przytulał moją głowę do swojego torsu.
- Pozwoliłam... jej... im... zginąć!
- Nieprawda. To nie twoja wina, Cass... 
- Mogłam ich ochro... - przerwał mi namiętnym pocałunkiem w usta.
- Już cicho... Nie mów - obrzucił mnie wzrokiem i nagle zamarł - Cassey, kurwa, ty krwawisz! - powiedział, a wtedy odwróciłam się i zwymiotowałam do stojącego obok kosza na śmieci, po czym osunęłam się na ziemię. Joe natychmiast wziął mnie na ręce i wyniósł do budynku terminala.
- Jedziemy do szpitala - oznajmił, kierując się na parking. Nie miałam siły zaprotestować, więc tylko skinęłam głową.

Łydka krwawiła mi jak cholera, rzygałam do plastikowego woreczka i czułam, jak umieram. Perry łamał chyba każdy przepis drogowy jaki istniał, tak się spieszył. Kiedy dojechaliśmy do szpitala, bez słowa wziął mnie na ręce i zaniósł, oddając po chwili w ręce lekarzy.
- Nie zostawiaj mnie... - poprosiłam, chwytając jego dłoń.
- Zrobią ci badania i przyjdę, obiecuję. Nie mogę być przy badaniach, kochanie.
- Okej... - kiwnęłam głową i przymknęłam oczy. 


30 minut potem z zabandażowaną nogą pojechałam na badanie USG, aby dowiedzieć się, czemu rzygam i w ogóle...
Lekarka nasmarowała mi mój niemal wychudzony brzuch jakimś zimnym gównem i zaczęła jeździć jakimś czymś, patrząc na ekran. Spodziewałam się najgorszego... Guz? Rak? Przerzuty? Uszkodzenia?
Ale na ustach lekarki wykwitł szeroki uśmiech.
- Co to...? - spytałam cała w stresie.
- Gratuluję! Jest pani w 6 tygodniu ciąży! - powiedziała, a mi opadła szczęka.
- ŻE CO!?
- No tak! Chyba pani wie, skąd się biorą dzieci, prawda? - zauważyłam błysk w jej oku.
- No tak, ale... ale... jak to no?
- Normalnie, niech pani...
- Cassie po prostu - przerwałam jej.
- Więc... ok... zobacz, Cassie - pokazała mi małą, czarną kropkę na ekranie - Tylko żeby ciąża przebiegała prawidłowo musisz przytyć z 3 lub 4 kilogramy, jesteś bardzo chuda...
- To po wojsku - odpowiedziałam, gapiąc się na kropkę.
- Ah, no tak... W porządku - wytarła mi brzuch - Ubierz się, chyba cię wypiszą do domu...
- Mmm... - kiwnęłam głową. O kurwa... Ja i dziecko?! Ha, teraz niech się Joe dowie, to mnie zapierdoli...

Wróciłam o własnych siłach do swojej sali.
- Jesteś! - uśmiechnięty Joe wstał z łóżka i zaczął mnie całować, wtulając się mocno.
- Muszę ci coś powiedzieć... - odsunęłam go delikatnie.
- Coś nie tak? Jesteś chora czy co? - spytał ze strachem w głosie.
- Jestem w ciąży, Joe - palnęłam prosto z mostu i patrzyłam na jego reakcję.
- Że... co? - na twarzy gitarzysty odmalowało się zdumienie - Że... ze mną?
- 6 tydzień, nie ma innej opcji. Sypiam tylko z tobą. Będziesz ojcem, Perry - mówiłam spokojnie i z opanowaniem. On zagryzł wargę i patrzył gdzieś ponad moje ramię, milcząc - Nie wiem teraz, czy mam cię przepraszać... Czy co...
- Zszokowałaś mnie, Cassey... - odezwał się - Ale z drugiej strony, stuknęły mi trzy dyszki, chyba czas na to, co nie? - uśmiechnął się szeroko - Tak jak na ślub, mała - dodał. Leciutko pokiwałam głową.
- Pomyślimy nad tym, okej?
- Pewnie... a... mogę się pochwalić Stevenowi? - spytał nieśmiało.
- Nic nikomu na razie. Przez pierwsze trzy miesiące... wiesz. Nie zapeszaj. Powiem ci kiedy możesz się chwalić.
- Ok - przytulił mnie mocno - Kocham cię, Cassie, kocham jak cholera.
- Ja cię też, Joe - odparłam ze słodkim uśmieszkiem.

1 komentarz: