sobota, 29 marca 2014

Queen rules, rules of music - PART 23

- Nie będę.
- Steven...
- Nie.
- Zrób to dla mnie no...
- Nie.
- Jesteś moim bratem!
- Nie zrobię tego.
- STEVEN NO!
- Tam będzie wielki PEEEERRY! - wywrócił oczami - Weź kogo innego.
- Stevie...
- Nie.
- Proszę!
- Po moim trupie.
- Tyler... No proszę no!
- Nie!
- Świadek nie robi dużo... Będziesz stał, powiesz co nieco i tyle... Prooooszę - przymilałam się.
- Nie...
- Steve...
- Nie.
- Wkurwiasz mnie... Dzięki bardzo - odwróciłam się obrażona - Jedyny taki dzień w życiu, a ty strzelasz fochy. Więc się pierdol.
- No dobra, już ok...
- Hm?
- Będę tym pieprzonym świadkiem...
- Z Emily?
- Tak... - mruknął niechętnie - Wychodzisz za takiego ciula...
- Kocham go, ok?
- Ok, ok... ja tylko mówię.
- To nie mów, bo ci nie wychodzi.
- Aleś ty miła...
- Przymknij się.
- Wszystkie baby w ciąży są takie zmierzłe?
- Wszyscy wokaliści wyglądają jak kobiety? - odgryzłam się.
- CO?
- Gówno, 1:0 dla mnie, grasz dalej?
- Boże...
- Wystarczy Cassie, 2:0, dalej? - Steven strzelił facepalma.
- Odpuść, siostra. Powiedz lepiej jak dziecko?
- W porządku - uśmiechnęłam się - 4 miesiąc, ale jest cudownie... No i do tego za tydzień się pobieramy z Joe! - miałam minę w stylu ^.^.
- Będziesz żałować...
- Nie będę.
- Jeśli tylko coś by się stało nie tak... kiedykolwiek... pamiętaj, że jesteśmy rodzeństwem i możesz na mnie liczyć - przytulił mnie lekko.
- Wiem, wiem, Stevie... Kochany jesteś - położyłam mu głowę na ramieniu.
-  Bo jestem Tyler - zaśmiał się, patrząc na mnie.



***


- To ile osób zaprosiliście?
- No to tak... Emily i Steven, Tom i Annie, Brad i Sonny, Joey i Tatiana, Roger i Megan, Brian i Natalie, Freddie, ty i tata, rodzice Joe, Robert Plant, Jimmy Page, Guns N' Roses, Bradley, ten z wojska... I to chyba tyle.
- A psychicznie jesteś gotowa? - mama uśmiechała się szeroko.
- Mamo, ja właśnie... - urwałam.
- Coś nie tak?
- Ja... boję się... 
- Ale czego?
- Że znowu mnie zdradzi...
- Kocha cię, Cass. Kocha na tyle, że bierze z tobą ślub. Nie zdradzi cię, mała - Isabelle przytuliła mnie mocno - Pięknie wyglądasz, wiesz?
- Dziękuję, mamo... - miałam na sobie taką suknię:



- Ale widać mi brzuszek...
- Tylko troszkę - Isa spuściła mi na twarz welon i przypięła mi białą różę do koka - Eh, moja mała córeczka wychodzi za mąż, o jaaa...
- Przestań no... - uśmiechnęłam się i zerknęłam na zegar wiszący na ścianie - Już za dwie minutki... - zauważyłam. Wskazówki pokazywały 15.28 - Tata jest?
- Czeka na ciebie... No, ja już idę... Powodzenia, kochanie - przytuliła mnie mocno i wybiegła w swojej czerwonej mini sukience, kierując się do pierwszej ławki w kościele. 
Ja wyszłam tyłem z zakrystii i poszłam przed wejście, gdzie czekał Jim.
- Wyglądasz cudownie, córeczko - wziął mnie z uśmiechem pod rękę - Gotowa?
- I zestresowana - odparłam, a wtedy rozległ się marsz weselny. Ruszyliśmy środkiem kościoła. Joe stał już przy ołtarzu, ubrany w rozpiętą przy szyi koszulę, marynarkę i spodnie od garnituru. Nawet się uczesał, hahaha.



Kiedy stanęłam obok niego, podniósł głowę i zobaczyłam totalny zachwyt malujący się na jego twarzy.
- Hej - poruszyłam bezgłośnie wargami.
- Hej, mała - uśmiechnął się lekko, muskając swoimi palcami moje. Zdenerwowanie i niepewność dosłownie ze mnie wyparowały. Przecież ja go kocham!

Joe oblizał lekko wargi i odwrócił się w stronę ołtarza. Oooooough, jak ja bym go teraz pocałowała... Nie widzieliśmy się już dwa dni (taaaaak, długo bardzo)!

Rozpoczęła się msza. I tu była ciekawa sprawa, bo o ile ja byłam katoliczką (niepraktykującą od łohoho czasu) to Joe był ateistą... No ale ja sobie zażyczyłam ślubu w kościele, to mamy ślub w kościele.

Siedzieliśmy na udekorowanych krzesłach na środku świątyni, trzymając się za ręce. Po Ewangelii wszyscy wstaliśmy i ksiądz zadał pierwsze, podstawowe pytania:

- Czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć związek małżeński?
- Chcemy - odpowiedzieliśmy równocześnie.
- Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej woli, aż do końca życia?
- Chcemy.
- Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?
- Chcemy - naciągane, ale ok.
 - Skoro zamierzacie zawrzeć sakramentalny związek małżeński, podajcie sobie prawe dłonie i wobec Boga i Kościoła powtarzajcie za mną słowa przysięgi małżeńskiej - Boga i Kościoła, no serio? - podaliśmy sobie prawe dłonie, uśmiechając się ciągle. Kapłan zawiązał nam je stułą i skinął na Joe, który pewnym głosem powiedział:
- Ja, Anthoni Joseph Pereira, biorę ciebie, Cassandro Julie Tyler, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i wszyscy Święci. Amen - teraz ja, co nie? No to jedziemy...
- Ja, Cassandra Julie Tyler, biorę ciebie, Anthoni Josephie Pereira, za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i wszyscy Święci. Amen.
- Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela - kontynuował ksiądz - Małżeństwo przez was zawarte ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen - wtedy podszedł synek Taylorów i podał księdzu obrączki, a duchowny mówił dalej:
- Pobłogosław, Boże, te obrączki, które poświęcamy w Twoim imieniu; Spraw, aby ci, którzy będą je nosić, dochowali sobie doskonałej wierności, trwali w Twoim pokoju, pełnili Twoją wolę i zawsze się miłowali. Przez Chrystusa, Pana naszego.
- Amen - rozbrzmiały głosy wszystkich zebranych.
- Na znak zawartego małżeństwa nałóżcie sobie obrączki - Joe wziął jedną z obrączek i nałożył mi na palec, mówiąc:
- Cassandro, przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - po czym ja uczyniłam to samo.
- Joe - ups... - Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... - nosz kurwa, musiałam się pomylić, nie?
- Możecie się pocałować - usłyszeliśmy, a Perry objął mnie w pasie i wpił się namiętnie w moje wargi. Rozległy się brawa, wszystkie kobiety zaczęły płakać, a mężczyźni znacząco chrząkać.
- Kocham cię - szepnął mi do ucha - Cassandro Pereira.
- Ja cię też, mężu - odszepnęłam i msza potoczyła się dalej.


Po komunii świętej odebraliśmy gratulacje, ponownie zagrano Marsz Weselny i trzymając się z Joe za ręce, wyszliśmy z kościoła. Zebrani obsypywali nas ryżem, drobnymi monetami i płatkami kwiatów aż wsiedliśmy do limuzyny.

Spojrzeliśmy sobie w oczy.
- Joe...
- Cassie...
- Joeee...
- Cassieee... - drażniliśmy się ze sobą.
- Pocałuj mnie, o.
- A pocałuję, o - odparł i wpił się na długo w moje usta. Aaaawh.
- Teraz to cię udupiłam totalnie, wiesz o tym? Nie dość, że na dziecko to jeszcze teraz na ślub, o!
- Cieszę się z tego, o!

Podjechaliśmy pod Urząd Stanu Cywilnego i weszliśmy do środka. Goście już byli. Usiedliśmy na krzesłach, wszedł urzędnik i rozpoczął ceremonię.
- Czy zamierzacie zawrzeć małżeństwo i czy uczynicie wszystko, by było trwałe i szczęśliwe?
- Tak - odparliśmy.
- A więc wstępując w formalny, prawny związek, wypowiedzcie przysięgę.
- Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczam, iż wstępuję w Związek Małżeński z Cassandrą Julie Tyler i przyrzekam jej wierność, uczciwość małżeńską oraz, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.
- Czy świadkowie, to jest Tom Hamilton oraz Annie Lenx mają coś przeciwko temu małżeństwu? Jeśli nie, niechaj umilkną na wieki - żadne z nich się nie odezwało. No i moja kolej.
- Świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczam, iż wstępuję w Związek Małżeński z Anthonim Josephem Pereirą i przyrzekam mu wierność, uczciwość małżeńską oraz, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.
- Czy świadkowie, to jest Steven Tallarico oraz Emily Hornst mają coś przeciwko temu małżeństwu? Jeśli nie, niechaj umilkną na wieki - zapadła cisza.
- Dokumentem, który stwierdza fakt zawarcia Związku Małżeńskiego jest Akt Małżeństwa sporządzony w Księdze Małżeństw pod nr 3867 proszę Państwa o podpisanie tego aktu - oznajmił urzędnik. Joe odsunął mi krzesło, a ja usiadłam i pięknie podpisałam się w Księdze Wieczystej, a po mnie zrobił to mój nowo upieczony mąż.
- No to teraz możecie się pocałować.
- Znowu - dopowiedziałam ze śmiechem i pocałowałam Perry'ego w usta. Rozległy się huczne brawa, po czym wyszliśmy na zewnątrz i ustawiła się kolejka z życzeniami i kwiatami.
Gości nie było aż tak dużo, więc szło w miarę szybko. Życzyli nam obu naraz...
- Szczęścia na nowej drodze życia, dużo seksu, ślicznego dzieciaczka, wierności po obu stronach i żeby wam razem było dobrze... No i dużo seksu - zaśmiała się Emily, całując mnie w policzki i podając mi bukiet kwiatów, który natychmiast odebrała moja mama i ulokowała w samochodzie. Tak się umówiliśmy od początku, ja zbieram kwiaty, a Perry prezenty.
- 1/2 kg miłości, 3 łyżki zazdrości, 10 dkg zaufania, 2 krople na „nerwach grania”, 6 gramów cierpliwości, 3 dkg wyrozumiałości, 5 łyżek humoru, 10 łyżeczek wigoru, wszystko razem dokładnie mieszamy i małżeństwo doskonałe mamy. Wiele Szczęścia i radości i dzieci i wszystkiego co najlepsze - tulił mnie Roger - No i seksu.
- Co wy z tym seksem? - śmiałam się.
- Siostro ty moja! - obok mnie pojawił się Steven i powiedział do nas obojga - Przyjemności pierwszej nocy, patrzcie sobie prosto w oczy. Panie Młody nie miej strachu, choć bociany są na dachu. Postępujcie sobie śmiało, choćby łóżko się zarwało. Za ten bohaterski czyn, niechaj pierwszy będzie syn... chwila... ty już jesteś w ciąży... No ale zawsze! Albo może małej dziewczynki, która robi wesołe minki. Chociaż nie, może lepiej rozbrykanego chłopczyka, który szybko z oczu znika. A jeszcze lepiej dziecięcej gromady rozbrykanej, by życie było SPOKOJNE, hahaha . Bądźcie zawsze szczęśliwi w pracy i w domu... czasem róbcie coś po kryjomu... No i kochajcie się - wyściskał nas mocno, cmoknął mnie w policzki i wręczył mi ogromny bukiet białych róż.
- Dzięki, jesteś kochany, Stevie - uśmiechnęłam się i zwróciłam się do Toma i Annie:
- Młodej Pannie, beczki radości, góry miłości, wiecznej młodości, bez grama zazdrości i złości. A na co dzień 1000 euro co godzina, sporo jadła, dzbanek wina, każdego ranka słońca i nocy upojnych bez końca - wyrecytowali równo, a ja śmiałam się jak głupia.
- Wy coś macie z tym seksem, serio! - odebrałam kolejne kwiaty i dałam się wyprzytulać. Następny był Joey z Tatianą.
- Perry, to do was obojga - Joey odwrócił Joego, błądzącego gdzieś wzrokiem, przodem do siebie i zaczął:
- Bądźcie wierni swoim ciałom, niczym wzniosłym ideałom, nie budujcie muru z cegły, w tym jedynie murarz biegły, pamiętajcie o rocznicach, nie świętujcie ich przy pizzach, dręczy Was chrapanie nocą? Można szturchnąć, tylko po co? - a Tat dokończyła:
- Gdy różnica zdań dość spora, wynajmijcie mediatora, w namiętności co dzień trwajcie, gdy przygasa, rozpalajcie! Gdy Wam zgody nic nie bełta, nie zarobi terapeuta! U sąsiadki wrót nie stójcie, tajemnice swe szanujcie, niech nie martwi Was frasunek, na frasunek dobry trunek! A gdy siwe będą głowy - damy Wam poradnik nowy!
- Jesteście zajebiści - cmoknęłam oboje w policzek, a Pereira przytulił ich ze śmiechem. Za parą Kramerów [prawie Kramerów, ok, ok] stała Emily.
- Ok... to jedziem. Dużo seksu, mało troski, szalejcie sobie po całości, wino, wódka co tam chcecie, kota który śpi w kuwecie, syna, córki lub bliźniaków i kompotu trochę z maku, co ja pieprzę, to nieważne, niech wam żyje się pokaźnie! - Em sikała prawie ze śmiechu, my zresztą też.
- Dziękujemy - wydusił Joe, a do mojej mamy powędrował kolejny bukiet. Następny był Freddie:
- Seksu, seksu, dzieci i seksu. A tak serio, to ty, Perry, masz być jej wierny i jej nie zdradzać, a ty masz go, Cassey, kochać i nie wrzeszczeć na niego. No. Wszystkiego dobrego - mocno mnie wyściskał i poklepał Joe po plecach.
Jeszcze kilkanaście życzeń i w końcu mogliśmy pojechać na salę, na przyjęcie.


***


- Nie pijesz, skarbie? - zagadnął mnie Joe - Nie ten rocznik, czy coś?
- Jestem w ciąży, nie mogę pić... Więc wiesz, symbolicznie sobie kosztuję. I wolałabym, żebyś ty też nie był nawalony, bo... Noc poślubna jest i chcę cię trzeźwego...
- Chcesz mnie...?
- Nawet nie wiesz jak - uśmiechnęłam się.
- To co, numerek w łazience? - mruknął mi do ucha z rozbawieniem w głosie.
- Poczekasz do nocy... a raczej rana, ale kij. Będzie przyjemniej - odparłam, całując go w policzek.
- Cnotka z ciebie - zaśmiał się.
- Pierdol się - odgryzłam się, również chichocząc - Kurwa, ja chcę już północ, oczepiny i w kooońcu się przebiorę w taką zajebistą sukienkę...
- Widziałem już ją?
- Nie.
- Mrrrał...
- Kocie ty mój - oparłam mu głowę na ramieniu - Ty wiesz jaka cię atrakcja czeka?
- Jaka?
- A wiesz co się robi na oczepinach?
- Nie wiem.
- Pozbywasz się welonu i podwiązek.
- CZEGO?
- Podwiązek.
- Co to?
- Takie wstążeczki nieco pod udami - powiedziałam, a Joemu zaświeciły się oczy.
- Jestem za, kiedy dwunasta? - podskoczył na siedzeniu, a ja wybuchnęłam śmiechem, trącając go łokciem.
- Joeeey?
- Hm?
- Nie uwal się, proszę...
- Nie uwalę.
- Jak będziesz najebany, to zapomnij o jakimkolwiek seksie. Ja czegoś wymagam, choć ten jeden raz. Możesz być trochę pijany, będzie ciekawiej. Ale jak będziesz totalnie nawalony, to masz po sprawie, jasne?
- Jasne.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Idę pogadać z gośćmi... 
- W porządku - uśmiechnął się i zaczął rozmowę z Gunsami siedzącymi obok niego.

Chodziłam po sali rozmawiając, przyjmując jeszcze raz gratulacje i komplementy.
Aero z dziewczynami zaprosili mnie do stolika, więc siadłam z nimi i znalazłam sobie zajęcie na bite trzy godziny...


Zrobiła się 21, kiedy wstałam i ruszyłam na poszukiwanie Perry'ego. 
- Będzie uwalony, zobaczysz - szeptał wkurwiający głosik w mojej głowie. Zignorowałam go i rozglądałam się uważnie. Aha, mam cię.
Podeszłam do niego. Stał z chłopakami z GnR, AC/DC I Metalliki. Oni popijali, a Joe... a Joe nie (!).
- Hej, kochanie... - zamruczałam, wieszając mu się na ramieniu.
- Patrzcie panowie, moja piękna żona! - uśmiechnął się, przytulając mnie.
- Ile piłeś? - spytałam cichutko.
- Nic jeszcze, oprócz szampana na początku - odparł szeptem i pocałował mnie w policzek - Która godzina? - spytał już głośno.
- 21 dopiero...
- A teraz, drodzy państwo młodzi i wszyscy goście! - rozległ się nagle ze sceny głos Tylera - Zapraszamy, my, Aerosmith, na pierwszy tanieeeeeec! - ostatnie słowo Steve zaskrzeczał i zespół zaczął grać 'What It Takes'. Otwarłam szeroko usta.
- Oooo... ja...
- Suprajsik, siostrzyczko! - powiedział Tyler, po czym zaczął śpiewać. 
Joe wyciągnął mnie na parkiet, objął mocno i zaczęliśmy tańczyć. Wszyscy patrzyli na nas ze wzruszeniem, a po pierwszym refrenie obok nas wirowali nasi rodzice i stopniowo dołączali się inni goście.
Po 'What It Takes' Aero zagrali jeszcze 'I Don't Wanna Miss A Thing' i 'Cryin'', po czym ustąpili miejsca innemu zespołowi, który grał różne, znane utwory.
- Siostrzyczko, zechcesz ze mną zatańczyć? - obok mnie pojawił się Steven.
- Jasne! - pozwoliłam mu się objąć - Dziękuję za niespodziankę, było cudownie!
- Nie ma sprawy, sama przyjemność - odparł, obracając mnie zręcznie.
- Ej, dobrze tańczysz!
- Wiem - zaśmiał się cicho - Jak dzieciątko?
- Rośnie - uśmiechnęłam się słodko - Chciałabym, żebyście z Emily byli chrzestnymi...
- Kiedy się urodzi?
- Na początku maja.
- Będę wujkiem! - ucieszył się - Jak chcecie mu dać na imię?
- Ja chciałam albo Steven albo Michael... dla chłopca. Albo Michelle, Rose, Dalia, dla dziewczynki - odparłam.
- A Joe?
- Nie wiem - zaczęłam się śmiać. Wtedy skończył się utwór i usłyszałam:
- Odbijany! - Tom Hamilton porwał mnie w ramiona i to z nim zatańczyłam następny taniec.
- Pogadaj z Joe, Cass - odezwał się nagle basista.
- He? 
- Pogadaj z Joe. Aero się jebie...
- To nie sprawa Joe - odparłam - On już nie jest w waszym zespole.
- Cassie, halo! - Tom się zdenerwował - Czemu trzymasz jego stronę!?
- A on tu zawinił!? NIE! To Steven wiecznie się o coś czepia!
- STEVEN?! To Joe wiecznie 'nie, ja tego nie zagram', 'nie, to jest do dupy', 'nie mam czasu, idę do Cass', 'MÓJ pomysł jest NAJLEPSZY'... no kurwa! Steven wypruwa sobie żyły, Joe wszystko olewa i jeszcze trzymasz jego stronę?!
- Zostaw mnie, Tom - odwróciłam się i poszłam do Perry'ego.
- Co jest, maleńka?
- Nic, Tom się czepia... Nieważne. Zatańcz jeszcze ze mną - poprosiłam i po chwili już wirowaliśmy na parkiecie.

***

- Czas na naaaajlepszy moment tego przyjęciaaaaa! - darł się Steven, uciekając przed prowadzącym z mikrofonem w ręce - O kuuurwa, ten gość mnie goni, ale spokooo... AAAHAHAHAHAHA! - zakrztusił się ze śmiechu, kiedy prowadzący niemal wyrżnął twarzą o podłogę, ale obaj gonili się dalej.
Wszyscy goście śmiali się i klaskali z rozbawieniem.
- Ah, ten Steven... Kiedy on w końcu dorośnie? - usłyszałam głos siostry mojej mamy, Alice.
- Nigdy, ciociu - odparłam z uśmiechem, patrząc na brata, który w końcu oddał mikrofon prowadzącemu, a teraz spieprzał przed Joeyem, który gonił za nim z wielką, różową kokardą w ręce.
- Aaaaahahahaha... Ca... Cass! - płakał ze śmiechu Tyler - Raaaa....kurwa....tunkuuu! - wpadł na stolik, gdzie dopadł go Kramer i przyczepił mu kokardę na głowie. Cała sala (łącznie ze Stevenem) ryknęła śmiechem i nie zdążyliśmy się uspokoić, kiedy do akcji wkroczyli Joe i Tom. Chwycili Joeya i Stevena i (choć z trudem) pomalowali im wargi krwistoczerwoną szminką. Szczególnie zabawnie wyglądało to na dużych ustach Tylera.
Prowadzący odłożył mikrofon i teraz wszyscy przyglądali się tej mini rozróbie.
- Jak dzieci no, jak dzieci... - zauważył ojciec Joe.
- ZAPŁACICIE NAM ZA TO, PEREIRA, HAMILTOOOOON! - wydarł się ze śmiechem wokalista i zaczął biec za Joe i Tomem, którzy zapierdalali po całej sali najszybciej jak mogli. Po chwili do pogoni włączyli się Kramer i Whitford, który wprawdzie nie wiedział o co chodzi, ale i tak biegł razem z pomalowanymi muzykami.
- CHODŹ TUTAJ, TY GNIDO, PERRY! - krztusił się Steve, łapiąc w końcu Joego w pasie i z pomocą Emily narysował mu na obu policzkach ogromne, różowe serca.
- TYYY CHUJU! - Joe popłakał się ze śmiechu, po czym zaczął gonić Tylera.

W tym samym czasie Joey i Brad dopadli Hamiltona i obficie posypali mu głowę cukrem pudrem. Tom wydarł się 3-kreślnym, wysokim C, po czym popylał gdzieś do restauracyjnej kuchni.
Minutę później Brad miał na głowie piękny kopczyk bitej śmietany, a Perry'emu udało się zwiać, ale wpadł na Kramera i obaj wyglebali się na ziemię.
Wtedy obok nich znaleźli się Brad i Tom, leżąc na plecach i próbując dźgnąć się nawzajem w brzuch. Przed nimi stanął Stevie i wydarł się swoim skrzeczącym głosem:
- KOOOOONIEEEEEEEC! - a następnie wskoczył Joemu (który już wstał) na plecy. Goście zaczęli klaskać i się śmiać, a Aero klepali się nawzajem po plecach, coś gadając między sobą i chichocząc. Czyżby Steve i Joe...?

Podeszłam do mojego męża. Miał słodko rozczochrane włosy, dwa różowe serca na policzkach i krzywo się uśmiechał.
- Wyglądasz słodziutko jak nie wiem, kochanie - parsknęłam śmiechem, całując go w usta - Ej, chłopaki z Asmith! Idźcie się ogarnąć, za 10 dwunasta!


Równo o dwunastej w nocy wszyscy zebrani zasiedli w kółku z krzeseł, a mi kazali stanąć na taborecie pośrodku.
- Okej, Joe, twoja robota polega na tym, że musisz zdjąć jej welon i podwiązki, ALE... - prowadzący wyciągnął zza pleców cienką linkę - Bez użycia rąk!
- Ale że... zębami? - uśmiechnął się Perry.
- Tak - odparł z uśmiechem Mick (nie, prowadzącym nie był Jagger xD).
- Welon też zębami? - śmiał się mój mąż.
- Nieee, welon zdejmujesz rękami i oddajesz jej, a potem rzucacie do tyłu, ona welonem, ty... masz krawat?
- Nie...
- A co masz?
- Skarpetki - wszyscy ryknęli śmiechem, łącznie z prowadzącym zabawę.
- A coś innego? - Joe wyjął bandankę, którą miał zamiast paska do spodni, jako ozdobę.
- Może być to?
- Tak! To jedziem, grać proszę - na sygnał, Aerosmith znów znaleźli się na scenie i zaczęli grać (klimatycznie...) 'Sweet Emotion'.
Joe podszedł do mnie, lekko podciągnął mi do góry sukienkę i powoli zsunął zębami pierwszą podwiązkę. Przeszedł mnie delikatny dreszcz, kiedy zdejmował drugą.
Zeskoczyłam z krzesła i rzuciłam w tył welon. Usłyszeliśmy pisk. EMILY!
Rozległy się brawa. Następnie Joe rzucił bandaną... złapał ją Steven.
- No to mamy drugi ślub już zaplanowany! - śmiali się goście, klaszcząc.
- Joe, ej no! - usłyszałam nagle moją mamę.
- Tak pani Ternent? - uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Po podwiązkach i welonie musi być buziak, ale mega namiętny, o! GORZKO! GORZKO! - zaczęła skandować, a po chwili krzyczała już cała sala.
- No chodź tu, przystojniaku - przyciągnęłam Joego do siebie i wpiłam mu się w usta. Wsunął język między moje wargi i całowaliśmy się chwilę.
- Brawa dla młodej pary! - goście zaczęli klaskać, a chwilę później wróciliśmy do zabawy.


***


W końcu mogłam się przebrać w taką oto sukienkę:



Poprawiłam makijaż na mocniejszy, przeczesałam włosy i poszłam z powrotem do Joe.
- Kochanieeee - zamruczałam mu do ucha, stając za nim.
- Ale c... WOW! - opadła mu szczęka - Wyglądasz ślicznie! I... i... - jąkał się.
- I?
- I cholernie seksownie... - przejechał palcem po zamku z przodu. Przeszedł mnie dreszcz - Kuuurwa... Ktoś, kto wymyśla takie sukienki, jest genialny...
- Kusi cię ten zamek, co? - uśmiechnęłam się leciutko.
- Nawet nie wiesz jak bardzo... - przygryzł mi delikatnie płatek ucha - Idziemy tańczyć, czy coś?
- A może najpierw Danielsa?
- Miałem przecież...
- Nie być nawalony, a tylko troszkę pijany - przerwałam - No chodź, chodź.
Wypiliśmy troszkę, tyle, ile planowałam. Potem tańczyliśmy cały czas tylko we dwoje, chyba tylko na trzy tańce porwał mnie Steven, przez resztę czasu grali różne (swoje i cudze) hiciory.

W końcu nadeszła 3 w nocy...
- I na zakończenie... - chwilę ciszy przeszył namiętny szept Tylera - Zagramy specjalnie dla Joego i Cassie... 'Carrie'... w wersji akustycznej... - zapowiedział. O JEZU. KOCHAM TEN UTWÓR!
- When lights go down... - zaczął Stevie, a światła zgasły zostawiając tylko nikłe lampki dookoła sali. Wtuliłam się w Perry'ego, a on objął mnie w pasie i kołysaliśmy się leciutko. Inne pary poszły w nasze ślady...
- Cassey...?
- Hmmm?
- Jesteś moim największym skarbem... - wyszeptał mi do ucha - I cholernie cię kocham - złożył delikatny pocałunek na moich ustach i tańczyliśmy dalej.


Po ostatnim dźwięku podziękowaliśmy z Joe, stojąc na scenie i wreszcie mogliśmy się ulotnić...




***




- Czekałem na to cały wieczór... - zamruczał, wnosząc mnie na rękach do domu. Od razu skierował się do sypialni i położył mnie na łóżku. Było ciemno, widziałam jedynie nikły zarys jego umięśnionej sylwetki, błyszczące pożądaniem oczy, czułam jego ciepły oddech na mojej szyi i dłonie przy moim pasie...
Przywarł mocno do moich ust, a po chwili zsunął się na szyję. Zaczął bardzo powoli rozpinać przedni zamek w sukience, jednocześnie całując każdy fragment mojej skóry.
Drżałam, raz mocniej a raz lżej, zależnie od intensywności jego pocałunków...
Wygięłam się w łuk, tak, aby swobodnie mógł zdjąć ze mnie do końca całą sukienkę.
- Jesteś cudowna... - mruczał, powracając wargami na moją szyję. W odpowiedzi zsunęłam z jego ramion marynarkę i koszulę. Był niemożliwie piękny, pociągający w każdym calu...
Wplotłam palce w jego gęste, kręcone włosy, podciągając mu głowę wyżej. Całował mnie w usta, a ja zagryzałam mu dolną wargę, mrucząc cicho.

Zdjęliśmy sobie nawzajem bieliznę i Joe wszedł we mnie delikatnie, a na mój rozkoszny jęk przyspieszył.
- Uważaj... na... dzieciaczka... - wyjęczałam z trudem.
- Uważam... kochanie... - odparł, dysząc. 

A w końcu zrobiło się w pokoju jasno. Za jasno na spanie. 

***

- Nie rozumiesz tego?! Ty już nie patrzysz na to, jako 'co jest fair', tylko bierzesz stronę Joego, bo jest twoim facetem! - darł się Steven.
- Nie biorę jego strony, bo jest moim facetem! Joe nic nie zrobił!
- Jak to do kurwy nic nie zrobił?! Cass! HALO!
- CO KURWA HALO!?
- ON MA WSZYSTKO W DUPIE!
- Ma prawo, jak ma takiego zjebanego wokalistę! - byłam wściekła - Weź się kurwa do roboty!
- To ja tu zapieprzam, a Joe nic nie robi, Cassie!
- To on tu napędza Aero! - podeszłam bliziutko Tylera - Bez niego jesteście NICZYM! NICZYM, SŁYSZYSZ?
- Ah taaak? TAAAK?
- Tak!
- Jesteś tak samo zjebana jak on! Nie patrzysz na to, co jest dobre dla zespołu! Nie, po co!? Lepiej brać stronę pana Perry'ego, nie?!
- BO ON MA RACJE! Steven, ty chcesz za dużo naraz! I jeszcze te twoje 'cud pomysły'!
- CHCĘ NAGRAĆ ALBUM W KOŃCU! A PERRY'EMU NIC SIĘ NIE PODOBA!
- MOŻE DLATEGO ŻE NIE WNOSISZ DO AEROSMITH NIC FAJNEGO?!
- TAAAA, SUPER, ALE JAK JOE PRZYNIESIE JAKIŚ UTWÓR, CHOĆBY DO DUPY, TO MUSIMY GO ZAAKCEPTOWAĆ, NIE?! BO INACZEJ NASTĄPI WIELKI FOCH!
- Wiesz co, Tyler? PIEPRZ SIĘ! - warknęłam, odwracając się na pięcie i zabierając to, po co przyszłam do studia, czyli Gibsona Joego.
- I CO, TERAZ PÓJDZIESZ I ZADOWOLONA, TAK?!
- Nie słucham cię - odparłam spokojnie.
- Wracaj tu, Cassie! WRACAJ TU, KURWA! - wrzeszczał w szale Steven.
- Nie znamy się, gościu - odparłam, trzaskając drzwiami studia. Joe otwarł mi drzwi, sam siedząc za kierownicą.
- Dziękuję ci, skarbie - wpił mi się w usta.
- Pokłóciłam się z bratem.
- CO?! JAK TO?! Ale tak... na poważnie?
- Nie rozmawiam z nim już.
- O co się pokłóciliście?
- O ciebie - odparłam lakonicznie - Nie rozmawiajmy o tym.
- Cassie, ja... Tak nie można!
- Jak?
- Nie możesz być skłócona ze wszystkimi przeze mnie...
- Ale to ty tu jesteś najważniejszy dla mnie. 
- Steven jest twoim bratem!
- No to co? Trudno. Ty jesteś od wczoraj moim mężem!
- I nagrywam płytę... Znaczy chcę.
- CO?
- No... The Joe Perry Project... Nie mówiłem ci?

poniedziałek, 24 marca 2014

Queen rules, rules of music - PART 22

- Ile miała lat?
- 22... całe życie przed nią było...
- O raju...
- Zginęła piękną śmiercią...
- W służbie dla narodu.
- Tak, ale nie jest to sprawiedliwe... Choć jest jeden plus umierania w tak młodym wieku.
- Jaki?
- Nie zostawiła męża... ani dzieci. Gdybym ja zginęła... - moja ręka bezwiednie znalazła się na brzuchu.
- Ciii, nie mów tak - odpairł cicho Joe. Siedzieliśmy nad grobem Mandy. Od jej śmierci minął równy miesiąc.
Moje... NASZE, moje i Joego dzieciątko miało już 10 tygodni (2,5 miesiąca), rozwijało się cudownie, biło mu serduszko... Dostałam zwolnienie z obowiązku pełnienia służby wojskowej, a w zamian za to pomagałam Aero w sprawach zespołu, pisałam z chłopakami teksty i muzykę, takie tam rzeczy...
- Chodźmy już - podniósł się z ławeczki - Zrobiło się chłodno - wtuliłam się w jego bok i poszliśmy z powrotem do samochodu. Po raz enty zaczęłam rozmowę na ten sam temat:
- Joe, a... wiesz... chciałabym wziąć ślub PRZED narodzinami dziecka...
- Wiem - odparł, wyjeżdżając z parkingu. Westchnęłam cicho i odpuściłam. Przecież w końcu mi się oświadczy, nie?
***
- Przycisz ten jebany wzmacniacz, nic kurwa nie słyszę! - poczułem pchnięcie statywem w plecy.
- Nie przyciszę, dupku! - odwrzasnąłem, kopiąc Stevena po nodze - Włącz sobie pieprzony odsłuch głośniej!
- Mam na maks, ciulu!
- To się pierdol!
- SAM SIĘ KURWA PIERDOL!
- MAM CIĘ DOŚĆ!
- ZARAZ ROZJEBIESZ NAM PRÓBĘ!
- AH TAK?! - przestałem grać i dosłownie jebnąłem gitarą o ziemię - W takim razie ja odchodzę!
- Proszę kurwa bardzo!
- Odchodzę - powtórzyłem pewnym tonem. Stevenowi zrzedła mina - Kłócimy się od miesiąca, Tyler. Mam dość. Odchodzę i szukaj sobie innego gitarzysty.
- W TAKIM RAZIE ZWALNIAM CIĘ! - wrzasnął - JOE, KURWA, ZWALNIAM CIĘ! WAL SIĘ NA RYJ! ZWALNIAM CIĘ! ZNAJDĘ SOBIE INNEGO GITARZYSTĘ! - darł się centralnie przed moją twarzą. Wtedy dałem mu w twarz, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem ze studia.
Po chwili dogonił mnie Tom.
- Stary, przestań no, nie rób sobie jaj... - położył mi rękę na ramieniu, ale ją strząsnąłem.
- Spieprzaj, Hamilton - odwarknąłem.
- EJ NO! JESTEŚ JOE, KURWA, PERRYM! - zaczął krzyczeć - NIE MOŻESZ OT TAK SOBIE ODEJŚĆ!
- Mogę - odparłem spokojnie, wychodząc na zewnątrz - Żegnaj, Tom - dodałem i pozostawiłem skołowanego basistę przed wejściem, a sam wsiadłem w samochód i pojechałem do pierwszego lepszego klubu.
- Danielsa proszę - rzuciłem barmanowi i po chwili piłem już mój ulubiony trunek, siedząc w najdalszym kącie klubu, niewidoczny... Jak ninja, kurwa.
Jedna szklanka...
Dwie...
Trzy...
Cztery...
Lubiłem być uwalony alkoholem.
- Heeeeej, Joeeee - usłyszałem nagle przy uchu. Obok mnie siedziała Elyssa Jerret, laska, która zawsze się do mnie dowalała z zamiarem... No, nie oszukujmy się, przedymania mnie na wylot. Domyśliłem się, że tym razem chodzi jej o to samo... Kiedy ona się dosiadła?
- Czego chcesz? - spytałem znudzony, mimo, że znałem odpowiedź.
- Ty już wiesz czego... - jednym ruchem rozpięła mi pasek. Ożesz w mordę, dobra jestttt...
- A jeśli nie wiem? - drażniłem się.
- Wiesz... - wymruczała, wsuwając mi dłoń w bokserki. Syknąłem cicho - Nadal nie...?
- N... ie... - jęknąłem.
- To chodź, przekonasz się... - wstała, a ja poszedłem za nią na zaplecze. Znalazła jakiś składzik i zamknęła za nami drzwi.
Zsunęła mi dżinsy i bokserki do końca, po czym uklęknęła. Ale, cholera, nie po to, żeby się modlić.
To ja po chwili wzywałem Boga całym gardłem.
I to kurwa bite trzy razy.
***
- Muszę wracać...
- Zostań jeszcze chwilę... - mruczała mi do ucha, przekładając nogę na mój nagi bok - Mam trawkę...
- Taaa?
- Mhmmm...
- Skoro taaaak...
- Ale myślę, że dla mojego towarzystwa też zostaniesz, Joeeee... - jej seksowny głos doprowadzał mnie do obłędu.
- Zostanę - odparłem niskim tonem, a ona położyła się obok mnie, naga.
- Wiesz, jesteś tak cholernie przystojnyyy... - mówiła dalej, błądząc rękami po moim brzuchu.
- Ty za to seksowna... - odmruknąłem, patrząc na nią.
- Czuję - przejechała dłonią po moim podbrzuszu i niżej - Podniecam cię, cooo? Jeśli mi odpowiesz tak jak chcę... To będziesz miał nagrodę, skarbie...
- Podniecasz... - wychrypiałem, a Elyssa wstała i zrobiła mi taką 'laskę', że kurwa umarłem.
- Widzę... że poszło - uśmiechnęła się z satysfakcją. Dyszałem jak po jakimś maratonie, zamykając z rozkoszy oczy.
- Ja... k... cholera...
- To teraz twoja kolej... - jej usta były przy moim uchu - Przeleć mnie, Perry... - przeszedł mnie dreszcz - Przeleć mnie aż do orgazmu, jasne? - nie musiała dłużej mnie zachęcać.
***
- Gdzie ty cholera byłeś?! - obrzuciła mnie wzrokiem - Nie było cię prawie trzy dni, do kurwy nędzy!
- Ja... - przecież jej nie powiem, że spędziłem ponad dwa dni, pieprząc się, ćpając i pijąc z Elyssą, nie? - Nie jestem już w Aerosmith.
- CO?!
- Nie jestem już w Aerosmith. Odszedłem i jednocześnie Steven mnie wywalił - podeszła do mnie, wtulając się swoim drobnym, chudziutkim ciałem w moje ramiona.
- Przykro mi, Joe... - powiedziała cichutko - Mam nadzieję, że wszystko się ułoży i będziecie jeszcze razem grali.
- Nie chcę!
- Teraz. Jeszcze zatęsknisz, kochanie. Ale powiedz mi, gdzie ty do cholery byłeś? Martwiłam się...
- Łaziłem po klubach, a nocowałem u kumpli... Przepraszam - skłamałem gładko.
- Już w porządku - pocałowała mnie delikatnie i uśmiechnęła się - Opowiesz mi, czemu już nie grasz z Aero?
- Jasne - odparłem, pociągnąłem ją na kanapę i zacząłem opowiadać.
***
- Wiedziałam, że przyjdziesz - przepuściła mnie w drzwiach, uśmiechając się lekko.
- Elyssa, nic oprócz seksu nas nie łączy...
- Nie, kochanie, tym bardziej, że zdradzasz laskę z którą masz dziecko - wymruczała, wyciągając z szuflady już przygotowaną strzykawkę z heroiną i torebkę kokainy. Zaświeciły mi się oczy.
- To dla mnie?
- No wiesz, prezencik za twoje odwiedziny... - przyciągnęła mnie mocno i poklepała wewnętrzną stronę mojego ramienia. Wkłuła się perfekcyjnie, niemal bez śladu.
- O... tak... - jęknąłem, kiedy płyn dostał mi się do krwi. Wciągnęliśmy jeszcze po dwie kreski koki.
Oh, jakiż ja byłem uwalony... A ona do tego tak perfekcyjnie ciągnęła druta, jak to mawiał... ten skurwiel, Tyler. No nie dało się oprzeć.
*** MIESIĄC PÓŹNIEJ ***
Dopracowywałam akordy do 'Mia', ostatniego utworu na świeżutkiej płycie Aero 'Night In The Ruts' W tym kawałku grał już nie Joe, a Jimmy Crespo... Był spoko, ale nie był Joe 'kurwa' Perrym, ani Bradem Whitfordem. Tak, tak, Brad również odszedł.
- Nie ma Joego, nie ma Aerosmith - tyle od niego usłyszeliśmy. Steven się załamał i był ciutkę od powrotu do dragów, ale udało mi się go przed tym uchronić. Jimmy odwalał teraz całą gitarową robotę, ale... no właśnie. Nic nie trzymało się kupy.
To raz.
Dwa. Moje dzieciątko ma już 14 tygodni, czyli 3 miesiące i dwa tygodnie... A Joe nadal mi się nie oświadczył.
Mało tego.
Od kilku tygodni znikał na całe dnie, a czasem nawet na noce. Mówił, że przesiaduje albo w klubach, albo u kumpli, bo chce założył swój własny zespół. W to wierzyłam. Mówił, że nie ćpa. W to wierzyłam połowicznie. Ale mówił też, że się nie upija. I tu wiedziałam, że kłamie.
Teraz również go nie było. Ostatni raz widzieliśmy się rano, teraz jest 17, a jego nadal nie ma. Norma.
Nagle zadzwonił mój telefon.
- Halo?
- Yhm... Cass?
- Tak... z kim rozmawiam?
- Bradley...
- Brad, siema! - ucieszyłam się - Co jest?
- Ty nie jesteś już z Perrym?
- Jestem, czemu pytasz?
- A... w sumie nie wiem, bo przed chwilą poszedł z jakąś laską do samochodu i gdzieś pojechali... Nie pierwszy, zresztą, raz. Nazywa się chyba Elyssa. I daje mu dupy co wieczór.
- ŻE, KURWA JASNA MAĆ, CO?!
- Mówię co widzę...
- Jeszcze mi powiedz, że ćpa.
- Grzeje jak cholera - odparł, a mi wypadł ołówek z ręki.
- Powiedz, że kłamiesz...
- Mówię prawdę. Po co bym kłamał, nie jestem w tobie zakochany ani nic. Jestem lojalny po prostu.
- Ok... dzięki... na razie... - odłożyłam słuchawkę, patrząc w przestrzeń. Zagryzłam wargę i zaczęłam cicho płakać. Co za skurwiel!
***
Wróciłem do domu jeszcze nieco uwalony. Zgrzaliśmy się z Elyssą jak nigdy...
- Jeeeesteeeem! - krzyknąłem, odwieszając kurtkę.
- Cudownie - poniosłem głowę. Cassie stała oparta o futrynę. Jej ton głosu był lodowaty - Musimy poważnie porozmawiać, Anthony Josephie Pereira - ups. Kurwa. Pełne imię, znaczy, że mamy problem.
Usiadłem naprzeciwko niej na kanapie.
- Więc? - usiłowałem zgrywać luzaka.
- Możesz mi do cholery powiedzieć co ze mną jest nie tak? - aż się skuliłem. Mówiła cicho, ale z takim lodowato zimnym wkurwem, że jeżył się włos na głowie.
- Nic... Wszystko w porządku... - odparłem ostrożnie.
- WIĘC DO KURWY, KTO TO JEST ELYSSA?! - wstała i zaczęła się drzeć. O fuck... Milczałem, nie patrząc jej w oczy - ODPOWIADAJ, CIOTO! - pociągnęła mnie do pozycji stojącej - NIE DOŚĆ, ŻE ĆPASZ JAK IDIOTA, PIJESZ 24/7, TO JESZCZE ONA CI DAJE DUPY?! - przybliżyła się do mnie i podniosła mi głowę - PRZYZNAJ SIĘ, PERRY!
- Ale do czego?
- ZDRADZASZ MNIE, KURWA, CZY NIE?! - milczałem - ZDRADZASZ MNIE DO CHOLERY!
- Ja... ja...
- TY DUPKU! - uderzyła mnie w twarz z całej siły. Nie odsunąłem się.
- Bij mnie... Zasłużyłem - powiedziałem cicho i dostałem drugi raz, tak mocno, że aż mi odskoczyła głowa. Nooo, Cassie miała siłę w tej swojej chudej dłoni...
- JAK! TY! MOGŁEŚ! - po każdym słowie dostawałem w twarz - TERAZ, KIEDY MASZ ZE MNĄ DO CHUJA PANA DZIECKO! TERAZ CI SIĘ ZACHCIAŁO ĆPAĆ I PIERDOLIĆ SIĘ Z JAKĄŚ DZIWKĄ?! TERAZ?!
- Cassie... proszę... nie denerwuj się...
- ZAMKNIJ SIĘ, KURWIARZU! - uderzyła mnie tak mocno, że poszła mi krew z wargi - NIENAWIDZĘ CIĘ, KURWA, NIENAWIDZĘ! - wtedy nie wytrzymałem i chwyciłem ją za nadgarstki. Fakt, była silna. Ale ja byłem silniejszy - PUŚĆ MNIE, SKURWIELU, PUSZCZAJ I SPIERDALAJ Z MOJEGO ŻYCIA!
- Cassie.
- NIE SŁUCHAM CIĘ!
- Cassie.
- PUŚĆ KURWA!
- Cassie - w końcu umilkła - Jeśli zechcesz, zniknę z twojego życia. Jestem skończonym idiotą. To nie tak miało wyjść. Zdradzałem cię i ćpałem, ale żałuję tego. Możesz mnie zostawić. Przyjmę to na klatę - spuściłem wzrok. Cass nie odpowiadała przed dłuższy czas. Wreszcie usłyszałem jej cichy, zdławiony głos:
- Mam... Będę miała... z tobą dziecko, cioto... I cię kocham najbardziej na świecie... A ty mnie po prostu wychujałeś...
- Nie mów tak, kwiatuszku...
- Nie nazywaj mnie tak...
- Kochanie, proszę - padłem przed nią na kolana - Nie wiem co mam zrobić, ale zrobię wszystko...
- Wstań, Joe.
- Ja...
- Wstań - przerwała mi. Posłusznie się podniosłem - Joe, wiesz... ja myślę... zróbmy sobie przerwę.
- Nie, nie, błagam, nie zostawiaj mnie! - chwyciłem ją za ręce - Jesteś wszystkim co mam, Cassie!
- Potrzebuję przerwy - pokręciła głową, a wtedy delikatnie wpiłem jej się w usta. Odsunęła mnie niemal od razu.
- Nie rób tak...
- Dlaczego?
- Bo całowałeś też tamtą. Odrzuca mnie to - spuściłem wzrok.
- Ja cię kocham, mała... - jęknąłem zrozpaczonym tonem.
- Wiem - odparła, lekko rozłączając nasze dłonie - Dlatego chcę przerwy. Joe, nie rozumiesz? Pieprzyłeś się z inną kobietą, ćpałeś i... i... koleś, masz 30 lat... a ja jestem z tobą w ciąży, halo! Czas się ogarnąć, Joey - mówiła tak łagodnie, a jednocześnie z takim bólem, że serce rozrywało mi się na maleńkie kawałeczki.
- Wybacz mi... Niczego więcej nie chcę... Tylko mi wybacz - teraz już szeptałem. Cassie przytuliła moją głowę do swojej szyi i odszepnęła:
- Kocham cię, debilu... Dlatego chcę tej przerwy.
- Proszę... Proszę, ja wszystko naprawię... - nie wytrzymałem już i po prostu się rozpłakałem - Tylko mnie nie zostawiaj... ja bez ciebie umrę... błagam, Cass, błagam! - ponownie przed nią klęczałem, krztusząc się łzami - Wiem, że zjebałem... Możemy się mijać bez słowa w korytarzu, ale nie zostawiaj mnie samego... już Steven mnie nienawidzi... Druga po tobie najważniejsza osoba w moim życiu... jeśli ty odejdziesz... to kurwa po mnie...
***
Zamknęłam oczy i westchnęłam.
- Ja już nie będę ćpał... nie będę cię zdradzał... przysięgam... zrobię wszystko... tylko nie zostawiaj mnie... błagam...
- Joe.
- Ja mogę nawet się pogodzić z Tylerem, jeśli zechcesz... mogę Elyssę zabić, jeśli zechcesz... mogę...
- JOE! - przerwałam mu. Umilkł, ponosząc wzrok, a ja przykucnęłam przy nim, patrząc mu w oczy.
- Kocham cię, ty największy debilu świata - powiedziałam i wpiłam mu się w usta.
Całowaliśmy się bardzo długo, nie pamiętam kiedy ostatni raz trwało to tyle czasu... Kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy, nasze oddechy były cholernie szybkie.
- Kocham cię najmocniej na świecie, ty pałko niedojebana - uśmiechnęłam się krzywo - Jesteś takim idiotą, że aż nie wierzę, ale jesteś też moim facetem i ojcem naszego dziecka.
- Nie... zostawisz mnie?
- Nie, Joe - zmierzwiłam mu włosy - Ale masz być grzeczny, a jedyną osobą, która ma prawo robić ci laskę, jestem ja, rozumiemy się?
- Rozumiemy - wyszczerzył się.
- Ale dzisiaj na to nie licz. Jutro też nie - dodałam, a Perry zrobił minę w stylu ';_;' - No nie patrz tak, masz karę! Chyba, że sobie zasłużysz, to nad jutrem się zastanowię. Dziś nie ma i koniec.
- Okej - pokiwał głową - Mówisz, jakbym był z tobą tylko dla seksu.
- Nie... ale wiem, co ci chodzi po głowie - zaśmiałam się - Która godzina?
- Piętnaście po 19...
- Możemy coś obejrzeć.
- Dobra! - zgodził się i poleciał jak strzała do swojego regału z filmami, a ja usiadłam na kanapie i czekałam - Pośmiejemy się z 'Oto Spinal Tap', co ty na to?
- Jestem za - długo na tej kanapie nie posiedziałam, bo Joe pociągnął mnie na swoje kolana.
- Wygodna z ciebie podusia - zamruczałam, cmokając go w szyję.
- Tylko TWOJA podusia - odparł, przenosząc wzrok na ekran.

***

[tu mi ucięło na telefonie, ale były oświadczyny ;_; ]

niedziela, 23 marca 2014

Queen rules, rules of music - PART 21 [cz. 2]

Pierwsze co poczułam to cholerny ból głowy, potem, że coś wbija mi się w bok i wreszcie otworzyłam oczy. O rany...
Podniosłam się do pozycji siedzącej. Za oknem świeci piękne słońce, więc musi być już rano. Ja leżę na ziemi w salonie... Sama. To już coś.
Wstałam i wygładziłam sukienkę, rozglądając się. Nie pamiętałam dosłownie nic z tego, co się wczoraj działo... Gdzie są wszyscy?
- Heeej... - usłyszałam nagle zbolały głos za sobą - Też masz takiego cholernego kaca? - do salonu dowlókł się Joe wyglądający jak siedem nieszczęść.
- Mam wrażenie jakby ktoś po mnie przejechał czołgiem... - jęknęłam, masując sobie skroń - Ile wczoraj wypiliśmy?
- Nie pytaj... Nie mam pojęcia.... DUŻO.
- Przytulisz mnie, skarbie?
- Pewnie! - podszedł i wtulił się we mnie mocno - Ogarnijmy się jakoś, co?
- Mhm... Najpierw aspiryna i paracetamol, potem prysznic i śniadanie, co ty na to?
- Jestem za!
- Ej... pamiętasz coś z wczoraj? - spytałam.
- Mhmmm... - zamruczał, zagryzając wargę.


***


- Nic ci z tego kurwa nie wyjdzie... jestem tak uwalona, że nie wiem jak się nazywam...
- A ja nie jestem lepszy...
- Oni już poszliii?
- No tak, jest 4 rano...
- Więc róbta co chceta... - mruknęłam.
Przycisnął mnie do ściany z całej siły, aż jęknęłam, czując głuchy stukot kości o mur. Wpił się agresywnie w moje wargi, chwytając mnie w talii.
- Brałeś coooś? - jęknęłam ponownie, kiedy zerwał ze mnie sukienkę.
- Ciebie... - zamruczał, ponownie wpijając mi się w wargi. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Podtrzymał mnie mocno i zsunął się ustami na szyję. Całował raz delikatnie, a raz mocno i zdecydowanie, aż przechodziły mnie miłe dreszcze.
- Joo....eee! - krzyknęłam cicho, czując jego wargi na moim dekolcie. Zręcznie rozpiął mi stanik i odrzucił go na podłogę. Mój oddech cholernie przyspieszył, czułam jak unosi mi się klatka piersiowa, czułam na sobie jego wzrok i czułam, że mu się podoba...
Przejechał palcami po mojej talii, wywołując tym samym mój cichy jęk. Przerwał na chwilę działanie i spojrzał mi w oczy, po czym wyszeptał:
- Wiem, że tego chcesz... - przyłożył usta do mojego ucha - Widzę jak mnie pragniesz... - pozwoliłam sobie na głośniejszy jęk i chwyciłam się jego szyi. Co się dzieje, cholera, jazda bez trzymankiiiii!
Zdjął swoje ciuchy, zostając jedynie w bokserkach. Zerknęłam na jego podbrzusze i poniżej... Jeeezu...
- Hmmm...? - ten zadowolony ton...
- Nnn...nnnie....jjja....jaaa....nn.... - wtedy przycisnął mnie biodrami do ściany - ...NIIIIC! - przerzucił mnie przez ramię i zaniósł do sypialni, po czym walnął na łóżko. Stanął przy mnie, a ja powoli umarłam z wrażenia.
- Chodź tu noooo... - zajęczałam błagalnie. Uniósł brwi - Perry, nie drażnij się ze mną! Chodź tu zaraz! - milczał, z szyderczym uśmieszkiem - Joooe nooo.... - wtedy się na mnie rzucił, dosłownie rzucił.
- Pasuje?
- Jajajaja.....jaaaak.....najba.....rdziej..... - wyjęczałam, a wtedy we mnie wszedł. Okna są otwarte? To mój wrzask słyszało zapewne pół miasta (jeśli nie całe)...


***


- Serio? Ja nic...
- Było zajebiście pięknie - rozmarzył się. Spuściłam z zawstydzeniem wzrok i nagle wydarłam się na całe gardło, wskakując na kanapę.
- AAAAAAAAAAAAA, KURWA!!! - po podłodze chodził pająk wielkości pieprzonej pięści!
- Co? - nie ogarniał Perry.
- ZABIERZ TO CHUJSTWO, ZABIERZ TOOOO, ZABIEEERZ! - zaczęłam histerycznie płakać i trząść się. Arachnofobia proszę państwa...
- Ale o c... aaaaa... - schylił się, biorąc na rękę tarantulę (!) - Niegrzeczny Frankie, nieładnie... Nie bój się, Cassie, już go odnoszę... Musiałem zostawić otwarte terrarium - zniknął na strychu i po chwili wrócił - No już, możesz zejść - powiedział łagodnym tonem i wyciągnął ramiona, a ja wtuliłam się w niego z całej siły, usiłując się uspokoić - Boisz się pająków?
- Mam... arachno.... fobię...
- Już, ciiii - delikatnie mnie pocałował.
- Trzymasz takie coś w domu?!
- Kilka mam...
- COOO?! - cała się trzęsłam - Joe... jak ja bym była sama w domu i taki kurwa jebaniec mi będzie łaził, to ja się zesram ze strachu, ja nawet nie podejdę... - poskarżyłam się.
- Nie będziesz musiała, terraria są pozamykane, tylko zapomniałem wczoraj to jedno zamknąć... pierwszy raz mi się zdarzyło, przepraszam. Nie wiedziałem, że się boisz...
- To... Są jadowite?
- Nie no, coś ty! Kupiłem je 'odjadowicone'.
- Dobra... ale ostrzegam. Jeden raz zobaczę toto nie w terrarium to się wyprowadzam, jasne?
- Jasne... A... Cassie?
- Tak?
- Umiesz jeździć konno?
- Nie... A co...?
- Tak pytam... Idziemy pod ten prysznic?
- Patrzcie kurwa - zaczęłam się śmiać - 'Idziemy', phi!
- No ej...
- No co? Nie mam ochoty na seks... - odsunęłam się lekko. Spojrzał na mnie dziwnie - No nie patrz tak, mam za sobą przepitą noc, cholernego kaca i jestem głodna... Później, Joe. Obiecuję.
- Niech ci będzie - odparł z nutką zawodu w głosie - To do za chwilę!
- No - uśmiechnęłam się i poszłam do łazienki.

Po 30 minutach wyszłam orzeźwiona i w znacznie lepszym stanie. Zeszłam do kuchni i zastałam tam Joe w krótkich spodenkach i mokrych włosach spiętych w kucyk.
- Co jemy? - spytaliśmy równocześnie i zaśmialiśmy się.
- Ja będę jadła owsiankę, a ty tam nie wiem.
- Jak ty możesz jeść owsiankę?!
- No co?
- Fuj... Ja wolę tosty, o!
- Ee... - urwałam - W sumie... zrób mi też, ja zrobię kawy. Za dużo roboty z owsianką, nie chce mi się...
- Prawidłowo - zachichotał, a wtedy rozbrzmiał dzwonek w moim telefonie.
- Halo?
- Czy rozmawiam z kapitanem Ternent?
- Taaak, a co się dzieje? - spytałam z niepokojem.
- Potrzebujemy ludzi na misję. Jest pani w Ameryce?
- Tak... - przeniosłam wzrok na robiącego tosty Perry'ego - Ale... wolałabym nie jechać.
- Jest pani w ciąży?
- Ja... NIE!
- Jest pani chora na coś?
- Nie.
- Więc nie ma zwolnienia z obowiązku pełnienia służby. To jest nakaz panno Ternent.
- Tak jest... Na ile ten wyjazd?
- Na ile będzie trzeba. Dziś ma pani samolot do Iraku o 20.28, proszę zabrać tylko ubrania na zmianę i prowiant.
- A mundur?
- To chyba logiczne. I broń też.
- Przyjęłam - odparłam z rezygnacją.
- Widzimy się na lotnisku, czołem!
- Czołem! - odłożyłam słuchawkę. Po moich policzkach popłynęły łzy. Podeszłam do Joe, wtuliłam się w jego plecy i wyszeptałam:
- Joey, muszę jechać do Iraku...
- CO?! - odwrócił się energicznie - Jak to?!
- Obowiązek pełnienia służby 3 lata od ukończenia zdobywania specjalizacji... Zadzwonili po mnie... Mam... Mam dziś samolot... - rozpłakałam się totalnie, a gitarzysta przytulił mnie z całej siły.
- Ciiii... Wszystko będzie dobrze... już ciii...
- Nie będzie dobrze! - krzyknęłam z histerią - Daleko od ciebie! - Perry nie odpowiedział, tylko wpił się namiętnie w moje usta.
- Nic nie mów... - szepnął po chwili - Zjedzmy śniadanie... A później się zastanowimy - usiedliśmy w milczeniu przy stole, w milczeniu jedliśmy i w milczeniu sprzątaliśmy.
- Ja się... pójdę... spakować... - usiłowałam się ponownie nie rozpłakać - Zadzwoń do Stevena, że o 17 jedzie z nami na lotnisko... I powiedz, żeby był chwilę wcześniej...
- To już za dwie godziny... - odparł Joe i poszedł zadzwonić.

Pakowałam rzeczy płacząc jak idiotka. Skurwiele.. Czemu akurat ja?!


***


- Uważaj na siebie, kurwa... - ściskał mnie Steven. Moczyliśmy sobie nawzajem koszulki łzami.
- Nie chcę umierać... - zawyłam, wtulając twarz w jego szyję.
- Dlatego się nie narażaj, ok?
- Ok... Do... Do nie wiem kiedy - nadal płacząc, dałam mu całusa w usta i podeszłam do Joe.
- Ja... ja... kurwa noooo - rozryczałam się totalnie, padając mu w ramiona - Boję się, że cię już nigdy nie zobaczę...
- Nie mów tak - odparł, tuląc mnie - Widzimy się za kilka miesięcy.
- TERNENT, ILE JESZCZE?! - usłyszałam zdenerwowany głos generała.
- Już, kurwa, idę! - odwrzasnęłam z histerią w głosie - Joe, kocham cię, do chuja, kocham... - szepnęłam, wpijając mu się w usta. Całowaliśmy się dłuższą chwilę, po czym z trudem się od niego oderwałam.
- Muszę iść... - trzymaliśmy się za rękę - Do zobaczenia...
- Kocham cię - wyszeptał, a ja puściłam jego dłoń, odwróciłam się i poszłam w kierunku samolotu, płacząc głośno. Wsiadłam do latającej maszyny, usiadłam przy oknie i spojrzałam na mojego faceta. Podniósł rękę i pomachał mi, a ja posłałam mu całusa. Po chwili samolot wystartował...


***


- Włączcie MTV.
- Niee, tu jest mecz teraz, kobieto!
- Włącznie MTV!
- Mamy mecz!
- WŁĄCZCIE DO KURWY TO JEBANE MTV! - wydarłam się na cały głos, a zaskoczeni John i Bradley posłusznie przełączyli na muzyczną stację.
Tak jak myślałam... Szedł koncert Aerosmith na żywo... Akurat Joe zaczynał swoje solo.
- Aaaa, to dlategooo... No dobra, oglądaj sobie - powiedział John, wyciągając Bradleya z telewizyjnego pokoju. Wpatrywałam się w mojego faceta widocznego na ekranie, a z moich oczu leciały drobne łzy. Oh jak ja za nim tęsknię...


- Wszystko w porządku, Cassie? - poczułam dłoń mojej koleżanki, Mandy, na ramieniu.
- Nic nie jest w porządku, Man... - wybuchnęłam płaczem, chowając twarz w dłoniach - Ja chcę do mojego Joeeee...
- Wiem, kochanie, wiem... - przytuliła mnie mocno - Nie płacz już.
- Nawet nie mogę zadzwonić, bo nie ma jebanego zasięgu! - poskarżyłam się.
- Ja mam zasięg tylko w jednym miejscu... W męskim kiblu.
- Błagam, daj mi do niego zadzwonić!
- Teraz? Ma koncert, debilko!
- To... to po koncercie!
- Jasne!
- Kocham cię, kurwa - wykrzyknęłam, a Mandy zaśmiała się cicho.


*** 3 GODZINY PÓŹNIEJ ***


Mandy miała rację. JEST ZASIĘG!
- Haloooo? - kiedy usłyszałam ten głęboki głos, dosłownie umarłam.
- Joe...?
- CASS?! Ojapierdole... Skąd dzwonisz?
- Mandy ma zasięg w męskiej toalecie... Kurwa, jak ja za tobą tęsknię, Joey...
- Wiem... Ja za tobą też...
- Widziałam cię dziś w MTV...
- Serio?
- Mhm... Jak włączyłam to się poryczałam...
- Nie ma cię tydzień dopiero, a ja już umieram...
- Zdradzasz mnie?
- A pojebało?! Nie!
- Pytam tylko... Kurwa, mam taką ochotę się do ciebie przytulić...
- Ja wiem wszystko... ja wiem.
- Ale ja zr...
- CAAAAAASSIEEEEE! - przerwało mi walenie w drzwi - OTWÓRZ, BO ZARAZ SIĘ ZLEJĘ! - no pewnie, Thomas...
- Rozmawiam z moim facetem, lej na trawę! - warknęłam.
- Błagam cię, Caaaass...
- Nie wyjdę stąd, bo tylko tu jest zasięg!
- No eeeeeeej...
- Skarbie... - mruknęłam do słuchawki - Rozłączy nas na moment, bo muszę kolegę wpuścić, bo mu się lać chce... Zaczekaj.
- Pewnie - odparł Joe. Otwarłam drzwi i wpuściłam podskakującego Thomasa.
- Dzięki! - wrzasnął z ulgą i odlał się szybko - Możesz wracać.
- Świetnie - przewróciłam oczami i ponownie wybrałam numer.
- No jestem.
- Ufff... Powiedz mi, uważasz tam na siebie?
- Uważam, uważam... Ale tęsknię no.
- Ja bardziej, mała... Jak patrzę na liżących się Tylera i Emily... ough.
- Już dobrze...
- Wiesz co mi opowiadał Steven?
- Co?
- Że jak byliśmy w trasie to robił Em dobrze przez telefon... - jego głos nabrał tej szczególnej, niskiej barwy.
- Serio...?
- Mhmmm...
- Ja wolę na żywo, wiesz?
- Wiem, maleńka.
- CASSEY, ZBIÓRKA ZA 3 MINUTY! - w drzwi zastukał John.
- Kochanie, muszę iść... Mamy zbiórkę i idziemy znowu na obóz irańskich żołnierzy... Musimy odbić naszych...
- Uważaj na siebie i ten... kocham cię najmocniej.
- Tak... Ja cię też, Joe.
- Całuję.
- Ja również - odparłam i wyłączyłam się. Na moich ustach wykwitł delikatny uśmieszek. Kocham tego debila...


*** 2 TYGODNIE PÓŹNIEJ ***

- Mayer, Prest i Giovani pójdziecie na prawe skrzydło! Ternent, Vanny, Cresto i Rodd na lewe skrzydło! - słyszałam komendy jak przez mgłę. Ledwo stałam na nogach, było mi niedobrze, bolało mnie całe ciało i czułam, że zaraz zemdleję.
- Ternent, broń. Halo. KAPITANIE! - z trudem podniosłam głowę i ugięły się pode mną kolana. O Jezu, ja chyba umieram... - Twój karabin - dostałam do rąk M-66 i oparłam się plecami o ścianę.
- Cass, wszystko w porządku? - Mandy położyła rękę na moim ramieniu - Jesteś blada jak kreda...
- Wszystko gra... - odparłam, zamykając na chwilkę oczy. To zapewne skutek miejscowej (nie)czystej wody, spania po 3, 4 godziny i jedzenia co 10 godzin...
- Idziecie, już, już, 12 amerykańskich żołnierzy samych się z niewoli nie wydostanie! - wykrzyknął generał i cały nasz oddział podzielony na kilka małych grupek wyruszył w kierunku obozu Irańczyków. Mandy szła obok mnie, trzymając mnie pod ramię i patrząc z troską.
- Ej, Cassey, masz - ktoś podał mi plastikowy kubeczek z mocną kawą. Upiłam kilka łyków i po chwili było nieco lepiej.
- Dzięki, Bradley - posłałam kumplowi nikły uśmiech i szliśmy dalej.


Po 4 godzinach marszu dotarliśmy w okolice obozu żołnierzy z Iraku. Nasi rodowici żołnierze przebywali w 'niewoli' w ich obozie, gdyż złapali ich podczas nieudanej akcji.
- Plan jest prosty - powiedział John, przewodniczący całej wyprawie - Na trzy biegniemy, strzelamy w Irańczyków, odbieramy naszych i spieprzamy, ok? Jest nas 40, powinno się udać bez problemu - rozległy się potwierdzające pomruki i zaczęliśmy w naszych grupkach podkradać się na wyznaczone pozycje. Czułam, że mi słabo jak nie wiem i zaraz zemdleję, ale nie zatrzymałam się.
Jako zwiadowca wyjrzałam ostrożnie za pierwszy budynek. W prowizorycznym więzieniu byli nasi, a przed drzwiami stało pięciu żołnierzy z Iraku.
- Jest och pięć, uzbrojonych po zęby - szepnęłam grupie.
- Na trzy... - odszepnął John będący w mojej czwórce, razem ze mną, Bradleyem i Mandy.
- Raz... - unieśliśmy karabiny.
- Dwa... - odbezpieczyliśmy spusty.
- Trz... - przerwał mu głośny wystrzał, po którym John osunął się na ziemię. Natychmiast padliśmy na brzuchy, strzelając na oślep w dwóch irańskich szpiegów stojących za nami. Poruszenie wywołało reakcję kilkunastu Irańczyków, którzy momentalnie znaleźli się przy nas. Przemogłam mój koszmarny stan zdrowia i zaczęłam strzelać w miarę celnie, a Mandy mnie osłaniała. Powaliliśmy 80% żołnierzy, dwóm pozostałym dałam w łeb lufą i padli ogłuszeni. Bradley dokończył robotę. Zapadła cisza.
Czyżby po wszystkim?
Wtedy usłyszałam w lewym uchu zduszony krzyk Mandy, która padła za ziemię z dziurą po kuli w skroni. Natychmiast przeturlałam się po podłodze, ale ktoś, kto strzelał, miał niezłego cela, bo poczułam okropny ból w łydce. To dopełniło tylko mojego wycieńczenia i zemdlałam.


***


- Jedziesz do domu, Ternent.

- CO Z MANDY I Z JOHNEM?
- Do domu, kurwa!
- CO Z NIMI DO CHUJA!
- NIE ŻYJĄ! - wrzasnął mi prosto w twarz generał, a ja zamarłam i po policzkach poleciały mi łzy.
- C... c... co?
- Nie żyją, Ternent - odparł z bólem w głosie - Przykro nam wszystkim... - usiadłam ciężko na krzesło - Przewieziemy dziś ciała do Ameryki i będzie defilada z pogrzebem... Ale ty na niej nie będziesz, przecież widzę, jak się czujesz.
- Dam radę, już ok - skłamałam.
- Bradley przyniósł cię do obozu przed momentem, nie wiem, czy nie jesteś ranna...
- Nie, nie, ja tylko... Słabo mi się zrobiło.
- Dobrze, niech będzie... Masz galowy mundur?
- Wzięłam...
- Więc w porządku. Spakuj się i mamy samolot za kilka godzin.
- Dobrze - wstałam i prawie zaliczyłam glebę. Poczułam niesamowity ból w łydce, ale nawet nie syknęłam.
- Przyjdziemy po ciebie.
- W porządku... a mam dwa pytania.
- Tak?
- Odzyskaliśmy naszych?
- Nie do końca, dwóch zostało...
- A... Czy ja mogę skorzystać z telefonu generała, żeby zadzwonić... Żeby... przyjechał mój chłopak...? Na lotnisko... I na defiladę...?
- Cywil?
- Cywil, ale... Będzie mi łatwiej przetrwać to wszystko... - dławiło mnie w gardle.
- W porządku, dzwoń - podał mi komórkę, a ja spojrzałam na niego z wdzięcznością - Weź sobie ten telefon do pokoju.
- Dziękuję! - wykrzyknęłam i pokuśtykałam do mojej sypialni. Usiadłam na swoim łóżku i rozpłakałam się, patrząc na puste posłanie Mandy. Stała mi się cholernie bliska przez te 3 tygodnie... A teraz nie żyje.
Wybrałam numer i przyłożyłam komórkę do ucha.
- Tak słucham?
- Joe, kochanie... - zawyłam, krztusząc się od łez.
- Cassie! Co się dzieje, skarbie? - słysząc jego zaniepokojony ton, płakałam jeszcze bardziej.
- Te kurwy zabiły mi przyjacióóóół... - łkałam - 19 osób od nas nie żyje! 19, KURWA! W TYM MOJA PRZYJACIÓŁKA I MÓJ PRZYJACIEL!
- Ciii, nie płacz... Proszę, nie płacz...
- Przyjedziesz na defiladę?
- Co?
- Na lotnisku w Nowym Yorku będzie defilada... Jutro o 12... Ubierz się w garnitur i kurwa przyjedź... Jakoś się znajdziemy... I najpierw będę jako żołnierz stała w szeregu, a potem usiądę obok ciebie, dobrze?
- Dobrze, Cassey, dobrze... Ale nie płacz tak... Błagam... Powiedz mi lepiej, jak się czujesz?
- Nie pytaj, Joe... Muszę kończyć, do jutra - odrzuciłam telefon i rzuciłam się twarzą w poduszkę, rycząc jak nienormalna...


***


- Ternent, jedziemy. Słyszysz? - Bradley delikatnie głaskał mnie po plecach - Wstań, Cassie... - mówił łagodnie, a ja nadal płakałam. Od kilku godzin w tej samej pozycji...
- Wszyscy czekają, słońce, musimy już jechać...
- Nigdzie nie jadę!
- Podobno przyjedzie twój facet, tak? Nie chcesz się z nim zobaczyć? - tym mnie przekonał. Wstałam, porwałam torbę i wyleciałam z budynku, a Brad za mną. Wziął mnie pod rękę i zaprowadził do busa. Wszyscy już byli.
- Noooo, myślałem, że tam zostaniesz! - roześmiał się generał. Minęłam go w milczeniu i usiadłam na wolnym miejscu pod oknem. Bradley usiadł obok mnie i zaczął coś mówić, ale już nie wiedziałam co. Zasnęłam.


***


Obudziłam się w samolocie oparta o ramię Brad'a.
- Gdzie ja jestem...?
- Za kilka godzin będziemy w Nowym Yorku, mała - odparł, patrząc na mnie.
- Zaniosłeś mnie? - zdziwiłam się.
- Niosłem cię od busa, przez odprawę, aż do samolotu - uśmiechnął się.
- Rany, trzeba mnie było obudzić... dziękuję - również posłałam mu uśmiech i przeniosłam wzrok za okno. Pomyślałam, że już za kilka godzin będę się tulić do Joe... awh... Nie mogę się doczekać... Kurwa, chce mi się spać, dobranoc.
Oparłam głowę o szybę i ponownie zasnęłam.


***


- Teraz już wstajemy, Cass - usłyszałam nad uchem śmiech Bradleya i otworzyłam oczy.
- Hej... To już NY?
- Tak, tak, to już Ameryka droga pani - odparł, uśmiechając się - Bierz torbę i wysiadamy... Przebieramy się w mundur i... - urwał.
- Wiem - odparłam, idąc za wszystkimi pasażerami. Nasza grupka licząca sobie 21 osób i generała władowała się do łazienek i zmieniliśmy ubrania na eleganckie mundury, przewiesiliśmy się szarfami, ustawiliśmy się w dwa szeregi i prowadzeni przez generała, opuściliśmy budynek.
Zdziwiłam się tym, co ujrzałam. Równe rzędy krzeseł z siedzącymi na nich ważnymi ludźmi i rodzinami zabitych, poczet sztandarowy i przedstawiciele Amii Krajowej. I otwarty bagażnik ogromnego samolotu a przed nim czerwony dywan.
- Idziecie nieść trumny - usłyszeliśmy - Oprócz ciebie, Keny - amputowali mu rękę, to zrozumiałe - Po dwie osoby na trumnę, jak zaniesiecie na miejsce idziecie powoli po drugą. Jasne? - pokiwaliśmy głowami.
- Chodź, Cass - pociągnął mnie Brad. Staliśmy w pierwszej parze i na znak ruszyliśmy w kierunku samolotu. Nie myślałam o tym, że czuję się jak przeciśnięta przez wyciskarkę do owoców... Miałam przed oczami niemy krzyk Mandy i morze krwi... Dwóch żołnierzy powietrznych podało nam trumnę. Kiedy zobaczyłam kto w niej leży, wybuchnęłam płaczem.

Mandy Cresto
ur. 22 lutego 1958r.
zm. 3 października 1980r.
'Spoczywaj w spokoju bojowniczko pokoju... '

Szliśmy z Bradleyem, a ja nie kryłam się z płaczem, ryczałam jak debilka. W pewnym momencie spojrzałam po rzędach krzeseł. Pomiędzy zapłakanymi twarzami rodzin, poważnymi minami przedstawicieli rządu i obojętnymi pozami generałów, ujrzałam Joego, mojego Joego, ubranego w garnitur i patrzącego na mnie ze łzami w oczach. Miałam ochotę zostawić Bradleyowi trumnę i rzucić się Perry'emu w ramiona, ale nie zrobiłam tego, dzielnie kładąc drewnianą 'szkatułę śmierci' na ziemi, pod wielkim krzyżem. Odwróciliśmy się i podeszliśmy po drugą. 

John Rodd
ur. 14 marca 1946r.
zm. 3 października 1980r.
'Spoczywaj w spokoju bojowniku pokoju... '

Rozpłakałam się jeszcze bardziej, nie widziałam nic, tak bardzo łzy przesłoniły mi obraz. Doniosłam jakoś trumnę i w miarę spokojnie przeszłam na miejsce obok Joe. Nie wiem gdzie usiadł Bradley. Ja rzuciłam się Perry'emu na szyję, chowając zapłakaną twarz w jego ramieniu.
- Jak dobrze, że jesteś... - wyszeptałam. Musiało to dziwnie wyglądać... Kobieta w galowym mundurze wojskowym, która przed chwilą niosła trumny, teraz ryczy na całego i tuli się do faceta...
- Już wszystko dobrze... - odszepnął do mojego ucha i pocałował mnie czule w usta - Tęskniłem za tobą, myszko... - przytulał moją głowę do swojego torsu.
- Pozwoliłam... jej... im... zginąć!
- Nieprawda. To nie twoja wina, Cass... 
- Mogłam ich ochro... - przerwał mi namiętnym pocałunkiem w usta.
- Już cicho... Nie mów - obrzucił mnie wzrokiem i nagle zamarł - Cassey, kurwa, ty krwawisz! - powiedział, a wtedy odwróciłam się i zwymiotowałam do stojącego obok kosza na śmieci, po czym osunęłam się na ziemię. Joe natychmiast wziął mnie na ręce i wyniósł do budynku terminala.
- Jedziemy do szpitala - oznajmił, kierując się na parking. Nie miałam siły zaprotestować, więc tylko skinęłam głową.

Łydka krwawiła mi jak cholera, rzygałam do plastikowego woreczka i czułam, jak umieram. Perry łamał chyba każdy przepis drogowy jaki istniał, tak się spieszył. Kiedy dojechaliśmy do szpitala, bez słowa wziął mnie na ręce i zaniósł, oddając po chwili w ręce lekarzy.
- Nie zostawiaj mnie... - poprosiłam, chwytając jego dłoń.
- Zrobią ci badania i przyjdę, obiecuję. Nie mogę być przy badaniach, kochanie.
- Okej... - kiwnęłam głową i przymknęłam oczy. 


30 minut potem z zabandażowaną nogą pojechałam na badanie USG, aby dowiedzieć się, czemu rzygam i w ogóle...
Lekarka nasmarowała mi mój niemal wychudzony brzuch jakimś zimnym gównem i zaczęła jeździć jakimś czymś, patrząc na ekran. Spodziewałam się najgorszego... Guz? Rak? Przerzuty? Uszkodzenia?
Ale na ustach lekarki wykwitł szeroki uśmiech.
- Co to...? - spytałam cała w stresie.
- Gratuluję! Jest pani w 6 tygodniu ciąży! - powiedziała, a mi opadła szczęka.
- ŻE CO!?
- No tak! Chyba pani wie, skąd się biorą dzieci, prawda? - zauważyłam błysk w jej oku.
- No tak, ale... ale... jak to no?
- Normalnie, niech pani...
- Cassie po prostu - przerwałam jej.
- Więc... ok... zobacz, Cassie - pokazała mi małą, czarną kropkę na ekranie - Tylko żeby ciąża przebiegała prawidłowo musisz przytyć z 3 lub 4 kilogramy, jesteś bardzo chuda...
- To po wojsku - odpowiedziałam, gapiąc się na kropkę.
- Ah, no tak... W porządku - wytarła mi brzuch - Ubierz się, chyba cię wypiszą do domu...
- Mmm... - kiwnęłam głową. O kurwa... Ja i dziecko?! Ha, teraz niech się Joe dowie, to mnie zapierdoli...

Wróciłam o własnych siłach do swojej sali.
- Jesteś! - uśmiechnięty Joe wstał z łóżka i zaczął mnie całować, wtulając się mocno.
- Muszę ci coś powiedzieć... - odsunęłam go delikatnie.
- Coś nie tak? Jesteś chora czy co? - spytał ze strachem w głosie.
- Jestem w ciąży, Joe - palnęłam prosto z mostu i patrzyłam na jego reakcję.
- Że... co? - na twarzy gitarzysty odmalowało się zdumienie - Że... ze mną?
- 6 tydzień, nie ma innej opcji. Sypiam tylko z tobą. Będziesz ojcem, Perry - mówiłam spokojnie i z opanowaniem. On zagryzł wargę i patrzył gdzieś ponad moje ramię, milcząc - Nie wiem teraz, czy mam cię przepraszać... Czy co...
- Zszokowałaś mnie, Cassey... - odezwał się - Ale z drugiej strony, stuknęły mi trzy dyszki, chyba czas na to, co nie? - uśmiechnął się szeroko - Tak jak na ślub, mała - dodał. Leciutko pokiwałam głową.
- Pomyślimy nad tym, okej?
- Pewnie... a... mogę się pochwalić Stevenowi? - spytał nieśmiało.
- Nic nikomu na razie. Przez pierwsze trzy miesiące... wiesz. Nie zapeszaj. Powiem ci kiedy możesz się chwalić.
- Ok - przytulił mnie mocno - Kocham cię, Cassie, kocham jak cholera.
- Ja cię też, Joe - odparłam ze słodkim uśmieszkiem.