poniedziałek, 24 lutego 2014

Queen rules, rules of music - PART 15

Ten rozdział dedykuję Hate. - najlepszej komentatorce ever forever XDDDDD


****

- WLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLL! - udawał silnik Meddows, kiedy ja popychałam pociąg po stoliku w restauracji  - Patrz, Cassie, on na tym torze pędzi szybko i ma napędowy silnik i lusza szybko!
- A wiesz, że ten pociąg jest zaczarowany?
- ZACZALOWANY? - zdziwił się mały
- Mhm! On umie latać! - odparłam, krążąc lokomotywą w powietrzu
- Ale supel! Ciociu, ale on nie ma sksydeł, nie moze latać - posmutniał
- On ma niewidzialne skrzydła, skarbie - wylądowałam maszyną na stole - Spróbuj.
- Jeeej! - ucieszył się Meddie, unosząc pociąg w powietrze - Udało się!
- Mówiłam! - w tej chwili poczułam klepnięcie w ramię
- Cassey!
- Meg! Już wróciłaś?
- Mama! - Meddows wstał i wtulił się w ramiona pani Taylor, po czym wrócił do zabawy
- Wiesz... Rozmawiałam z Rogerem... - zaczęła
- No?
- John coś przebąkiwał o oświadczynach...
- CO!? My jeszcze nawet... - spłonęłam rumieńcem
- Co?  
-  My się jeszcze nigdy... - zniżyłam głos do szeptu - Nie kochaliśmy...
- CO?! - Megan była wyraźnie zaskoczona - Ani razu?!
- Jestem...ten...wiesz.
- Bez kitu, Cass. Masz 23 lata i nigdy nie uprawiałaś seksu?!
- To takie dziwne? - przewróciłam oczami - Byłam 6 lat w wojsku...
- No dobra, ale skoro mieszkanie w jednym pokoju i śpicie w jednej sypialni... Myślałam, że już przy pierwszej nocy cię przeleci! - zbyłam to milczeniem - Cassey... - Meg popatrzyła mi w oczy - Wy jesteście ze sobą na poważnie czy nie?
- No...ja...my...na poważnie... - wyjąkałam cicho
- Naturalna kolej rzeczy. Przytulacie się, całujecie, kochacie, bierzecie ślub i macie dzieci - wyliczała łagodnym tonem - Chyba, że nie chcesz...
- Mam jeszcze w głowie ten gwałt wtedy... - spuściłam wzrok
- To jest coś całkiem innego. To nie boli...to...to jest zajebiste uczucie, uwierz mi na słowo. Cass, ja chcę ci pomóc... On też już tego chce. Roggie mówi, że gadali na ten temat. John cię nie pospiesza, ale już chce tego - kiwnęłam lekko głową i szepnęłam:
- Mam się zmusić, bo on tego chce tak?
- Nie, słonko, to nie tak... - westchnęła - Kochasz go?
- Bardzo!
- Nie wiem co mam ci jeszcze powiedzieć... Gdyby nie to... - spojrzała na Meddiego - Nie miałabym mojego skarbu...Poza tym seks umacnia jeszcze bardziej więź między parą...Wiesz...To jest zaufanie do drugiej osoby...No i przyjemność sama w sobie - uśmiechnęła się - Ale ja cię nie poganiam. Zrobisz to, co uważasz za stosowne. Ok, idę do Rogera, wystarczająco długo siedziałaś z małym. Chodź, skarbie, idziemy - wzięła blondasia na ręce, całując go w policzki - Mój kochany synuś. Masz okulary i pociąg?
- Mam!
- A fajnie było z Cassie?
- Fajnie! A...mamo?
- Hm?
- Mogę też jutlo się bawić z ciocią Cass?
- Jeśli ciocia zechce....
- Jasne! - zgodziłam się - To w takim razie do jutra, Med!
- Doblanoc ciociu! - pomachał mi i zniknął z mamą w windzie. Ja zamówiłam sobie lampkę wina i piłam powolutku, opierając policzek o pięść i patrząc w okno. Myślałam o wszystkim i o niczym jednocześnie... W pewnej chwili ktoś usiadł obok mnie.
- Hej, skarbie - wymruczał John, obejmując mnie w pasie - W porządku?
- Mhm - odparłam, nadal wpatrując się w widok za szybą - Deaky?
- Tak?
- Czy ze mną jest coś nie ten teges?
- Dlaczego tak myślisz?
- Pytam tylko. Powiedz mi.
- Wszystko jak najlepiej.
- Nie jestem taka jak wszystkie inne kobiety...
- Jesteś wyjątkowa, słońce. I to jest piękne - odwróciłam się i napotkałam jego czułe spojrzenie
- Tak sądzisz?
- Tak sądzę. Zamówimy sobie wino? - w odpowiedzi pokazałam mu pusty kieliszek - Oj tam, od dwóch się nie upijesz... - położył dłonie na moich ramionach - Jakaś spięta jesteś...
- Nie wiem...
- Coś się stało?
- Nie, właśnie nic... Wiesz, dużo nosiłam Meddowsa, może dlatego... - John uśmiechnął się i poszedł bo wino. Po chwili wrócił z butelką i dodatkowym kieliszkiem. Nalał nam obojgu i pogłaskał mnie po policzku.
- Wiesz, że zostaliśmy tu sami? - obejrzałam się. Faktycznie, restauracja była już pusta.
- Która godzina?
- 22...
- CO!? Tak długo tu siedzę? Wow... - zamyśliłam się, popijając pomalutku z lampki. Spięte mięśnie karku i pleców zaczęły dawać się we znaki, bolało troszkę...
- Nalać ci jeszcze? - spytał, a ja bez słowa podstawiłam mu kieliszek. Może się troszkę rozluźnię...
- Idziemy na górę? - zaproponował po 3 kieliszku
- Tak, chodźmy - wstałam i syknęłam
- Co jest?
- Boli... - poruszałam ramionami
- Zaraz przestanie - odpowiedział, otwierając drzwi. Weszłam od razu do sypialni, rzucając torebkę na szafkę i położyłam się na brzuchu z cichym jękiem. Ałłłłć...
- Zdejmij koszulkę - usłyszałam tuż przy uchu
- Hmmm?
- No zdejmij, chcę ci to rozmasować...
- Ah... Jasne! - zdjęłam T-shirt i pozwoliłam Johnowi 'naprawiać' moje spięte do maksimum mięśnie. Kilkanaście minut później wszystkie skurcze puściły, a ja odetchnęłam z ulgą.
- Lepiej?
- Mhmmm... - odwróciłam się na plecy - Chodź tu... - przyciągnęłam go do siebie - Dziękuję...
- Nie masz za co - odparł, a ja wpiłam mu się w usta w ramach podziękowania. Oplotłam mu ręce wokół szyi, a on delikatnie wodził palcami po moim brzuchu. Przeszedł mnie miły dreszcz; westchnęłam cichutko, przygryzając mu wargę. Przypomniały mi się słowa Meg: "Seks umacnia jeszcze bardziej więź między parą...To jest zaufanie do drugiej osoby...No i przyjemność sama w sobie"...
 Wsunęłam mu dłonie pod koszulkę, zdejmując ją z łatwością. Był zaskoczony, ale nie chciał dać tego po sobie poznać...
Powoli zsunął się wargami na moją szyję i niżej. Jęknęłam cicho. Wcześniejszy strach ustępował ze mnie, a na jego miejsce pojawiło się coś innego... Coś, co według słownikowej definicji zwie się pożądaniem...

- Cassey...? - mruknął cicho
- Mhmmm?
- Nie musimy jeśli nie chcesz...
- Ciiii... Nie przerywaj... - odszepnęłam, lekko odchylając głowę. John obcałowywał delikatnie moją szyję i dekolt, a ja jęczałam cichutko. Położył ręce na moich plecach, rozpinając zapięcie stanika. Nie zaprotestowałam. Pocałował mnie mocniej, po czym delikatnie zdjął najpierw swoje spodenki, a potem moje dżinsy i 'bokserki'. Pierwszy raz byłam naga przed facetem...
- Ja... ja... - jąkałam sie szeptem
- Tak, skarbie?
-  Ja jeszcze... ja... nigdy... tego...
- Ciii - położył mi palec na ustach - Wiem. Będę ostrożny, obiecuję... Nie zrobię ci krzywdy.
- Ufam ci... - odparłam. Deaky objął mnie mocno w pasie i bardzo powoli we mnie wszedł, a ja jęknęłam cicho.
- W porządku?
- Jak...naj...bar....dziej... - przyspieszył trochę, a ja jęknęłam głośniej. Po chwili również on zaczął jęczeć, a kiedy zaczął robić to mocniej, błogosławiłam te cholernie grube drzwi za to, że nie słychać przez nie naszych wrzasków.
Po kilkunastu minutach poczułam milutkie gorąco w podbrzuszu i aż westchnęłam.
- O Jezu, jak dobrze...
- Tak? - spytał, tuląc mnie to siebie
- Mhm.... było pięknie - wyszeptałam, całując go w usta - Wybacz mi, że... że tak długo z tym zwlekałam... - pogłaskał mnie po włosach, uśmiechając się czule.
- Czekałbym tyle ile byś potrzebowała...
- Wiem, ale... - przerwał mi namiętnym pocałunkiem
- Żadnego ale, kochanie - patrzyłam w jego cudowne, ciemnozielone oczy i dosłownie wymiękałam. Objęłam rękami jego twarz i po chwili znowu całowaliśmy się jak szaleni. Oddychałam szybko pod delikatnym naporem jego rozgrzanego ciała i przymykałam z rozkoszą powieki. Już wiem, kto jest mężczyzną mojego życia.


***


- Czyli krótko mówiąc kochaliście się w końcu?
- Mhmmmm... - przebudziłam się, słysząc rozmarzony ton Johna i delikatny głosik Megan
- I jak?
- Zajebiście... Wiesz, Meg, ja...
- Hm?
- Chciałbym mieć dzieci z Cassie...
- Nie mów jej o tym. Jeszcze za wcześnie.
- Wiem, wiem... Ale chciałbym... kiedyś...
- Kiedyś na pewno, Deacks!
- Mówisz?
- Jasne! Przecież ona jest w tobie po uszy zakochana!
- A jakbym...się...oświadczył?
- Nieee. Za wcześnie, za wcześnie, ona się nie zgodzi. John. Ja wiem, że ty jesteś zabujany totalnie, wiem, że ją kochasz, ale daj jej czas... Dopiero się pierwszy raz kochaliście. Nic na siłę. Proszę cię.
- Dobrze. Poczekam. Czekałem już tyle lat, poczekam nawet drugie tyle. Jestem cierpliwy.
- No i pięknie. Dobra, spadam, zaraz obudzą się Meddows i Rog, także wiesz... Na razie!
- Hej, Meg! I...dzięki
- Nie ma sprawy! - odparła i usłyszałam zasuwanie drzwi. Odczekałam chwilę i uniosłam się na łokciach, uśmiechając się słodko.
- Czeeeść, kochanie! - przywitałam się, a Deaky podszedł i położył się obok mnie
- No heja - odparł i pocałował mnie namiętnie - Jak się spało?
- Cudownie... Bo z tobą! - uśmiechnął się leciutko
- Cieszę się... wiesz... dobrze, że cię mam - oparłam głowę na jego klatce piersiowej
- Mi też dobrze z tobą...ale jest jeden mankament.
- CO?! JAKI?! - zaniepokoił się
- Głodna jestem... - zaśmiałam się z jego wystraszonej miny
- Awh.... - odetchnął - Więc chodźmy na śniadanie!
- Nie chce mi się ruszyć tyłka - odparłam z szerokim uśmiechem, jednak po chwili wstałam i wyjęłam z szafy skórzane szorty, koszulkę z The Ramones i trampki, ubrałam się i przeczesałam grzebieniem włosy.
- Chodź, kochanie, bo umrę z głodu - jęknęłam
- Idę, idę - wziął mnie za rękę i na wyścigi zbiegliśmy po schodach. W restauracji natknęliśmy się na rodzinkę Taylorów, Mayów i Freda.
- Heeeej! - posłałam im słodki uśmiech po czym poszłam zamówić tosty i kawę. Kiedy podeszłam z tacą do stolika, Meddows ożywił się znacznie.
- CIOCIAAAA! - wykrzyknął, uciekając mamie z kolan i rzucając mi się w ramiona. Widząc to, Meg i John wymienili znaczące spojrzenia. Udałam, że tego nie widzę i zagadałam do Meda:
- Jak śniadanko?
- Bleeeee. Mama mi dała jakąś niedoblom kaske, a fe - skrzywił się, na co wybuchnęłam śmiechem
- Niedobra była?
- Fuuuuuuj.
- A może chcesz skosztować moich tostów z masłem orzechowym?
- Ozechowym? - zaciekawił się, więc dałam mu skosztować - To jest pycha!
- To wcinaj! - włożyłam mu do rączki i patrzyłam jak zajada, a sama piłam sobie kawę. Kątem oka zauważyłam Johna i Meg szepczących coś z głowami blisko siebie, ale nie zwracałam na to uwagi.
- Cassie, a tata mówił, że poznasz mnie ze Stevenem Tylelem i Joe Pellym!
- Pewnie, pójdziemy do nich po śniadaniu!
- Dobla! A kupis mi znowu lody tluskawkowe?
- No ba!
- Oj, Cass, za bardzo go rozpieszczasz - uśmiechnęła się pobłażliwie Megan
- Nieprawda - odparłam z uśmiechem, przeczesując Meddows'owi włosy.
- Byłabyś dobrą matką - dodała Meg
- A weź... Dobra, Med, idziemy do mojego braciszka - wstałam, wytarłam małemu Taylorowi buzię i już miałam wychodzić, kiedy John pociągnął mnie na swoje kolana.
- Bez buziaka nie pójdziesz - mruknął mi do ucha
- Niech będzie - pocałowałam go mocno, wzięłam Meda za rączkę i poszliśmy spokojnym krokiem do domu Tylera.
- Ciociu?
- Tak Meddie?
- A dlacego ty nie masz swojego dzidziusia? - spytał naturalnym tonem, a mnie zmroziło
- Bo...ja...nie mam tatusia do tego. Żeby mieć dziecko, musi być tatuś i mama.
- A wujek John? Kochasz go psecież.
- Tak, ale... To nie jest mój mąż. Czyli nie możemy mieć dzieci.
- Ale ja chcę kolegę do zabawy... - posmutniał. Dżizas, Rog, zrobiłeś cholernie inteligentne stworzonko...
- Może kiedyś... Patrz, samolot!
- GDZIE, GDZIE? - zaczął się ekscytować.

W końcu dotarliśmy do Stevena. Tym razem zapukałam... Otworzył nam uśmiechnięty, w dobrej formie.
- Cass, kochanie! - cmoknął mnie w policzek - A to kto? Cześć mały - przykucnął, podając mu rękę - Jestem Steven Tyler, a ty?
- Meddows Taylol - odparł poważnie
- Miło mi. Nono, Roger dorobił się pięknego potomka - pogłaskał małego po główce - Wchodźcie, wchodźcie.
- Jest Perry? - spytałam
- Zaraz powinien się zjawić. Czego się napijecie?
- Kawy proszę... A małemu sok.
- Pewnie! Zostałaś ciocią, co?
- Mhm...
- Teraz czekam aż mi przyprowadzisz swojego maluszka... Chcę być chrzestnym!
- Steven... - trąciłam go łokciem - Mów lepiej jak z Emily!
- A... - spłonął rumieńcem - Była u mnie....na noc...
- TO ŚWIETNIE! Jesteście parą?
- TAK! - pisnął z radości
- Gratulacje! A... Perry kogoś w końcu ma?
- Nieee... Martwi mnie to trochę...
- Mnie również... Kogoś mu znajdę... Zaraz, gdzie Me... STEVEN, PATRZ! - mały wspiął się na stołek i naciskał paluszkiem klawisze pianina. Steve uśmiechnął się ciepło.
- Też chcę takiego słodziaka... - rozmarzył się. Wtedy wszedł Joe. Widząc Meddowsa, niemal do niego podbiegł i zaczął go rozśmieszać. Po chwili maluch śmiał się na całe gardło, a Perry z szerokim uśmiechem łaskotał go po brzuszku.
- Dobry z niego facet... - zamyśliłam się - Byłbym świetnym ojcem...
- Pewnie. Tylko kobiety mu brakuje... - westchnął wokalista. Patrzyliśmy w zamyśleniu na tą dwójkę, popijając kawę.
Wtem rozległ się dzwonek do drzwi. Steven ze zdziwieniem podszedł i nagle usłyszałam jego rozanielone szczebiotanie:
- Emily! Jeeeej, jak miło, że przyszłaś! Poznam cię z moją siostrą, jest akurat u mnie.. - wszedł do pokoju, trzymając za rękę śliczną dziewczynę - Emily. Opadła mi szczęka. ALE ONA ŚLICZNA. Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Em, to jest moja siostra, Cassie, a to jej siostrzeniec, Meddows - pokazał palcem na syna Rogera i Meg
- Cześć... - Emily miała delikatny, cichy, melodyjny głos
- Hej, jestem Cassandra, ale mówią mi Cass albo Cassie - podałam jej rękę
- Emily - odparła z uśmiechem
- Czego się napijesz, kochanie? - szczebiotał nadal Tyler
- Soku, Stevcio - ojej, jak słodko
- Steve...to wy sobie z Emily pogadajcie, a ja wezmę Meddowsa i Joe na spacer - zaproponowałam, a Tyler podziękował mi wzrokiem
- Jasne!
- JOE! MED! IDZIEMY SIĘ PRZEJŚĆ! - zawołałam, a po chwili zjawili się Joe i Med siedzący na jego barkach.
- Nie noś go, Joey...
- Kiedy ja chcę - odparł, wychodząc na zewnątrz, a ja szłam za nim - Chodźmy na plac zabaw, on się pobawi a my pogadamy - podsunął pomysł Joe
- Zgoda! - szliśmy ramię w ramię, a Meddie śmiał się głośno. Chyba mu się podobało.

W końcu doszliśmy na plac zabaw i puściliśmy Taylora juniora do piaskownicy, a sami usiedliśmy na ławce.
- Wiesz, Cass...Chciałem... Chciałem cię przeprosić.
- Za co, Joe?
- Zachowałem się jak chuj... Wiesz, wtedy, na weselu...
- A weź, zapomnijmy o tym...
- Serio?
- Mhm - uśmiechnęłam się do niego - Chcę twojej przyjaźni, jasne?
- Jasne! Bądźmy jak brat i siostra, wiesz o co chodzi?
- Wiem, Joe! Dobry pomysł! A ten... mam pytanie.
- Wal.
- Dlaczego nie masz dziewczyny? - gitarzysta spuścił wzrok
- Nie ma fajnych kobiet...
- Co ty mówisz!
- No serio... - usłyszałam żałość w jego głosie
- Znajdę ci kogoś.
- Tak...?
- Tak. Mam tylko jeden warunek.
- Jaki?
- Kończysz z ćpaniem RAZ NA ZAWSZE.
- Zgoda.
- Tak?
- Tak, siostro!
- Dobrze, bracie! - przybiliśmy sobie piątkę z uśmiechami


*** JOHN ***


Nie wierzę, że dała mi się przelecieć... Chociaż 'przelecieć' to złe słowo... Nie wierzę, że się kochaliśmy, o tak. Teraz tylko muszę się jej oświadczyć, ożenić się z nią i... Ale chwila, chwila... Co by było gdyby...była...W CIĄŻY? To jest dobre... Tylko, czy mnie nie znienawidzi... Może lepiej poczekać? Może lepiej mieć dziecko w odpowiednim czasie? Albo faktycznie tak z buta, bez zapowiedzi i czekać na rozwój wypadków?
Sam już nie wiem...
Cholera, kobiety to jednak serio są ciężkie do zrozumienia.





Queen rules, rules of music - PART 14 [część 2]

Stałam na środku pokoju i dosłownie się we mnie gotowało.
- MIAŁEŚ GO NIE ZAPRASZAĆ, TYLER! - wrzasnęłam z nutką histerii w głosie
- NIE ZAPRASZAŁEM GO! - odwrzasnął. Skierowałam wzrok na Joe. Wyglądał... dziwnie. Jak nie on. Miał mocno zwężone źrenice, zataczał się lekko i patrzył niewidzącym wzrokiem. To mnie zaniepokoiło. Podeszłam do niego bliziutko
- ...Joe? Joe. JOE! - nawet nie podniósł wzroku - Steven... jco mu jest?
- To co nam wszystkim - odparł, popychając ciało gitarzysty na kanapę
- To znaczy? - nic nie rozumiałam
- Oh, skarbie, ty nic nie wiesz... - spojrzałam w oczy Stevenowi. Jego źrenice były tylko lekko zwężone, ale nadal nienaturalnie - Chodź, pokażę ci - poszłam za nim pełna niepokoju. Tyler wszedł do łazienki, wyraźnie trzęsły mu się dłonie. Wyjął zza ubikacji woreczek z białym proszkiem, zapalił świeczkę stojącą na półce, wysypał proszek na łyżkę i zaczął podgrzewać. Patrzyłam na to z otwartymi szeroko oczami, nie rozumiejąc nic a nic.
Kiedy substancja na łyżce była już płynna, Steve przelał ją do strzykawki i podał mi pasek od spodni
- Zaciśnij mi go tu - pokazał miejsce nieco nad łokciem.
- Po co...? - głos mi się trząsł
- Proszę - jęknął - Zrób to... - posłusznie zapięłam mu pasek na ramieniu - Ale mocniej! Żeby żyły wyszły! - natychmiast ścisnęłam klamrę bardziej, drżąc ze strachu. Steven wkuł się igłą w żyłę i nacisnął tłoczek strzykawki. Jęknął z rozkoszy, kiedy zawartość strzykawki wpłynęła do jego krwiobiegu.
- Ste...ven...? - wokalista Aerosmith dyszał ciężko - Steve, co jest? Potrzebujesz lekarza?
- N... nie... słonko... wszystko w porządku... - siedział jeszcze chwilę po czym wstał - Jest świetnie! - posłał mi uśmiech
- Co to...? - pokazałam ręką na strzykawkę
- N... no leki.
- Leki?
- Tak.
- Na co? Perry tez to bierze?
- Tak, to... osłonowe. Wiesz.... dużo pijemy...
- Dziwne dawkowanie...
- Pasek zapinam, bo mam głęboko żyły i nie trafiam - skrzywił się
- Ah... rozumiem - uśmiechnęłam się - Idziemy posiedzieć z Joe?
- Możemy... nie jesteś zła na niego?
- Ile jeszcze mam być zła?
- Racja... - poszliśmy z powrotem do salonu. Perry był już w miarę przytomny. Wstał i podszedł do mnie.
- Yhm... hej...?
- Cześć, Joey - odparłam, wtulając się w niego - Stęskniłam się.
- Ja... ja też, mała. Ja też - usiedliśmy obok siebie a Tyler przyniósł piwo i popcorn.
- Obejrzyjmy coś! - zaproponował i odpalił jakiś film akcji. Kocham filmy. Już po mnie na resztę wieczoru.


***


- Przyjdę jutro, bo dziś było genialnie... Zaproś też Joe!
- Jednak?
- Tak! - cmoknęłam brata w policzek - Dzięki za wszystko i do jutra!
- Pa, kochana! - pomachał mi Steven i odjechał z powrotem do domu. Weszłam do pokoju, przejeżdżając kartą magnetyczną po czytniku.
- Jestem! - krzyknęłam, a po chwili pojawił się obok mnie John.
- Czeeeeść, kochanie - zamruczał, obejmując mnie mocno. Wtuliłam się w niego.
- Jak było u Stevena?
- Jak było na próbie? - spytaliśmy jednocześnie i jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem
- Udała się... Wszystko gra - powiedział John
- Aaa, to my oglądaliśmy film i gadaliśmy - odparłam - Poszłabym się wykąpać...
- Jasne! Poczekam... no. Poczekam - uśmiechnął się, a ja weszłam do łazienki. Napuściłam wody do wanny i zanurzyłam się po szyję. O raaaaaaaaaany jak dobrze...
Po niemal godzinie wyszłam z łazienki w damskich bokserkach i starej koszulce AC/DC służącej mi za górę do spania. John podniósł głowę i uśmiechnął się. Siedział w spodenkach, bez koszulki i czytał jakąś książkę.
- Jak kąpiel?
- Awh... Cudownie! Od lat nie kąpałam się inaczej niż pod prysznicem!
- Yhm...ja...ten...idziemy spać?
- Zgaś światło...
- Dobrze - wstał i nacisnął wyłącznik. W pokoju zapanowały ciemności. Deaky położył się obok na materacu, a ja przysunęłam się do niego. Leżeliśmy chwilę, po czym basista oparł się na łokciach i nachylił nade mną. Oplotłam rękami jego szyję i zaczęliśmy się namiętnie całować. Po chwili zręcznie złapał mnie w talii i nagle to ja leżałam na nim. Zrobiło mi się niesamowicie gorąco...
Zsunął się ustami na moją szyję, a ja jęknęłam cicho. Awh....
- Cassie...? - szepnął, wsuwając leciutko ręce pod moją koszulkę.
- T...ak?
- Chcesz tego...? - jego ton nie był naglący, nic z tych rzeczy. On pytał mnie o zgodę. PYTAŁ.
- Ja....ja....John, ja...
- Nie?
- Za wcześnie... - odsunęłam się od niego - Przepraszam...
- Jasne... - w jego głosie słychać było autentyczny smutek. Cassie, ty debilko!
- Wybacz...
- Nie, w porządku... Poczekam ile będziesz chciała... - pokiwałam głową i odwróciłam się do niego plecami. Było mi cholernie wstyd... jednak John objął mnie ramieniem i tak zasnęliśmy...


***


Po południu poszłam sobie z buta do Stevena. Otworzyłam drzwi (w końcu to mój brat!) i poszłam do salonu.
- Cześć, Ste... O BOŻE! - wrzasnęłam ze strachu. Tyler leżał na ziemi, lewa ręka krwawiła mu okropnie, a prawą usiłował trafić strzykawką w żyłę. Pasek miał zapięty byle jak, widać, że się spieszył...
Wtedy do mnie dotarło. W wojsku o tym nie słyszałam... ale rodzice opowiadali co nieco. Resztę sobie właśnie uświadomiłam.
Mój brat był na głodzie.
Podbiegłam do niego, siłą wyrywając mu strzykawkę z na wpół bezwładnej dłoni.
- Steven... Steven! TYLER, DO CHOLERY! - brutalnie uniosłam mu głowę. Nie kontaktował. Płacząc, zacisnęłam pasek na jego ramieniu i jednym ruchem wprowadziłam narkotyk do żyły. Po chwili z bladego, zrobił się normalnego koloru, oddech mu się wyregulował i zaczął ogarniać.
- Steven! - wrzasnęłam histerycznym tonem
- Zccooo? - mruknął, a ja rozpłakałam się jeszcze bardziej.
- Steve, błagam cię, powiedz cokolwiek!
- Nie płacz...hej...mała...już ok... - powiedział, podnosząc się z trudem z ziemi. Staliśmy na przeciwko siebie, on zakrwawiony, na miękkich nogach, wyglądający jak wrak człowieka i ja, zapłakana, trzęsąca się z nerwów - Już mi lepiej... - uśmiechnął się krzywo, a ja przytuliłam go z całej siły i cmoknęłam w usta.
- TY IDIOTO! - łkałam mu w koszulkę - PRZESTRASZYŁEŚ MNIE!
- Ciii.... już.... już dobrze... - mruczał, głaszcząc mnie po włosach
- OSŁONOWE LEKI, TAK!? JESTEŚ ĆPUNEM, TYLER! - wydarłam się, odpychając go od siebie
- Nieprawda...
- PRAWDA! JESTEŚ ZWYKŁYM ĆPUNEM! NIE ROZU... - moje słowa przerwał wchodzący właśnie Perry. Kiedy go zobaczyłam, zakrztusiłam się łzami. Dosłownie wyłam.
Joe nie wyglądał lepiej. Trząsł się cały, wzrok mu uciekał, a w ręce trzymał woreczek z tym gównem.
- Joey... - płakałam głośno - Ty...też...bierzesz...to...gówno?
- Muszę...dać sobie....w...żyłę....teraz... - mruczał, kompletnie mnie nie słuchając. Kaszląc i krztusząc się nadal od płaczu, zgodnie ze wskazówkami Tylera, przyszykowałam heroinę (aaa, tak to się nazywa) i podałam Perry'emu który zaraz po tym, osunął się na ziemię. Jak przeczuwałam, podniósł się chwilę później ze znacznie lepszym samopoczuciem.
- W co wyście się władowali...Boże...jak ja mam wam pomóc? - spytałam, a Steven pokręcił głową
- Nie zamartwiaj się tym, siostrzyczko.
- JESTEŚ MOIM BRATEM, DO KURWY! A TY, JOE, MOIM PRZYJACIELEM! ZALEŻY MI NA WAS! - wykrzyczałam im prosto w twarz
- Dobrze...my...przestaniemy - odparł Perry ze skruchą
- Na pewno?
- Na 100%, skarbie - obiecali, uśmiechając się.
- Ok... Wierzę wam... - mój niepewny ton mówił co innego - Pójdę już.
- TAK SZYBKO?
- Tak, Steven. Nie będę siedziała z ćpunami. Dobranoc, towarzystwu - wstałam
- CASSIE NO! - jęknął z żalem Perry
- Co Cassie?! Nie zadaję się z takimi ćpunami jak wy, jasne?
- Zostań... - Perry chwycił mnie za rękę, a mi zmiękło serce
- No dobrze... co chcecie robić?
- Obejrzymy coś...? - zaproponował nieśmiało Steven
- Znowuuu?
- Mam zajebisty film akcji! Naprawdę super!
- Ok, oglądajmy - zgodziłam się, siadając między Joe i Tylerem.


***


Wracałam do hotelu w kiepskim nastroju. Martwiłam się o chłopaków jak cholera... Nie wiem, czemu im wierzę... W sumie... Jestem im bliska... Może akurat z tym skończą?
John już był.
- Cass, kochanie! - ucieszył się, tuląc mnie mocno, ja jednak odsunęłam się od niego.
- Wybacz, Deaky, nie mam humoru...
- Coś nie tak u Tylera?
- Nie, u niego ok - skłamałam - Po prostu trochę się źle czuję...
- Chcesz herbaty czy coś?
- Cappucino z cynamonem... - odparłam w zamyśleniu
- Już zamawiam - uśmiechnął się szeroko
- Jak próba?
- Świetnie!
- Cieszy mnie to...
- Kochanie, co się dzieje? - Deaky usiadł obok mnie - Widzę, że coś jest nie tak...
- Nie wiem sama... - wzruszyłam ramionami. Cholera, dobrze kłamię... - Jakoś tak mi smutno...
- Przytulić cię?
- Przytul - zgodziłam się, a John przyciągnął mnie do siebie i zaczął tulić. Miałam wielką ochotę powiedzieć mu o Stevenie i Joe, jednak nie zrobiłam tego, sama nie wiem dlaczego. W sumie... Chcę poradzić sobie z tym sama. Co ma John do ich uzależnienia? No właśnie.
Westchnęłam cicho - Chcę się położyć...
- Dobrze... Tylko ja muszę iść na jeszcze jedną próbę... Nie chcę, żebyś była sama...
- Ale nie martw się, skarbie i tak będę spała...
- Jakby coś się działo... Zadzwoń do mnie.
- Dobrze.
- Obiecujesz?
- Obiecuję - posłałam mu uśmiech - Idź już, bo się spóźnisz.
- Wolałbym zostać z tobą... - mruknął, obejmując mnie mocno w pasie.
- Wiem, skarbie... Jak wrócisz, to mnie obudź, ok?
- Jasne... to ten... na razie!
- Na razie - odparłam. John pocałował mnie w usta i wyszedł z pokoju. Opadłam na poduszki, zakrywając się kocem i po chwili usnęłam.


***


Obudziło mnie głośne trzaśnięcie drzwiami. Przetarłam oczy i wstałam, idąc ostrożnie przez ciemny, nieoświetlony pokój. W korytarzu stał Deaky, ewidentnie nawalony jak stodoła.
- Hheeeakochanie... - wymamrotał, opierając się o ścianę - Oezu....wieczoryzRaaaattym.... - no i wszystko jasne. Ratty to techniczny Freda i Johna. Zapewne przyniósł parę flaszek na "umilenie próby"...
- Idź spać - wzięłam go pod ramię i zaprowadziłam na łóżko
- Aaaeee ja siemusze wykąpać... - protestował
- Jasne, jasne i zabić się pod prysznicem, jutro to załatwisz. Śpij - wymruczałam, całując go w czoło. Tak jak myślałam, padł momentalnie, a ja ułożyłam się obok niego i poszłam w jego ślady.


***


Obudziłam się pierwsza i cicho zaśmiałam.
- Deackson, wstawaj! - potrząsnęłam nim lekko - SZKODA DNIA, WSTAJEMY! - John otworzył oczy i jęknął z protestem
- Nieeee....
- Miłego kaca, kochanie - uśmiechnęłam się słodko i wstałam.
- Cass, błagam....
- Hmmmm?
- Możesz mi przynieść wody i aspiryny? - jego proszący ton mnie bawił
- Mogę - podałam mu butelkę i dwie tabletki
- Dzięki... - zażył leki, popijając dużą ilością wody - Jesteś super!
- Wiem! - wybuchnęłam śmiechem, zaczynając codzienną serię 250 pompek i 500 brzuszków.
- Wow... - skomentował John, masując sobie skroń.
- Pompuj ze mną!
- Jasssne... Cholera.
- Hm?
- Jestem głodny... Chooodź na śniadanie.... - jęknął
- Daj mi 20 minut, muszę skończyć serię.
- Szybko no....
- Ubierz się w tym czasie, chyba, że chcesz paradować po restauracji w... - poczekałam aż wstanie - W bokserkach...
- Nieee - odmruknął, wyciągając z szafy ubrania.
Pół godziny później poszliśmy coś zjeść, trzymając się za ręce. Przy jednym ze stolików siedzieli skacowani Roger i Brian. Na ich widok dostałam ataku śmiechu.
- Czego się cieszysz? - burknął May, wyraźnie nie w humorze
- Jedliście już?
- Nieee - pokręcił głową Rog, więc zamachałam na kelnera
- 4 razy jajecznica i tosty a do tego 3 espresso i jedno cappuccino - powiedziałam i po chwili na stole pojawiło się pyszne śniadanie. Chłopaków zatkało.
- No co? - pochyliłam się nad talerzem - Wcinajcie a nie... Ej, zaraz... Gdzie jest Fred?
- Ty.... dobre pytanie - wymamrotał Roger między kolejnymi kęsami - Ostatni raz...widziałem go wczoraj!
- Ja też w sumie... - dodał Bri znad filiżanki, a John wzruszył ramionami:
- Ja nie pamiętam...
- Ty się, Diakon, nie odzywaj, leżeliście wczoraj z Rattym i śpiewaliście 'Leżę tutaj, sobie leżę, uwaliłem się jak zwierzę'... - powiedział Rog, a ja parsknęłam śmiechem, plując w kubek.
- Cass, w porządku? - Brian był nieco zaniepokojony. Chciałam mu odpowiedzieć, ale miałam atak głupawki.
- Nie byłeś lepszy, Taylor... Biegałeś, wyjąc jak Madonna i wymachując koszulką... - burknął wyraźnie obrażony Deaky, a ja ryknęłam śmiechem na całą salę, aż kilku ludzi się na mnie obejrzało.
- Z czego ryjesz? - poddenerwował się perkman. Spojrzałam na milczącego dotąd Briana, który również dusił się od śmiechu.
- Te, miotła, ty się tak nie ciesz, lizałeś się ze ścianą, wrzeszcząc 'Żono moja! Dlaczego jesteś taka zimna i nieczuła?' - warknął John, a wtedy spadłam z krzesła, zwijając się i płacząc z rozbawienia. Mój dobry humor zaczął udzielać się chłopakom i po chwili cała nasza czwórka płakała ze śmiechu.
Ogarnęliśmy się w momencie, kiedy na wolne krzesło zwalił się Mercury, waląc głową w stół.
- Ciężki przypadek kaca - oceniłam, ocierając łzy z twarzy
- Primadonna Mercury przeholowała i miała gwiazdki przed oczami! - ryczał Roger, na wpół leżąc na ziemi.
- Odlotowe w kosmos! - dodał May, szczerząc swoje zadbane, białe ząbki
- Co piłeś Fred, że jesteś taki skacowany? Nie było atmosfery? - spytał John, parskając cicho
- Jak wam zaraz przyjebię to będziecie mieli atmosferę na +5000... - Freddie podniósł głowę. Jego ton był ostry, widać było, że nie ma nastroju na żarty. Bez słowa wstałam, zamówiłam jego ulubione śniadanie, kawę i kieliszek wódki na popitkę. Mercury'emu zaświeciły się oczy.
- JESTEŚ SUPER! - aha, komuś poprawił sie humorek?
- Nie ma sprawy, Fred - uśmiechnęłam się słodko, dopijając cappuccino - Może się położycie wszyscy przed próbą po południu?
- Ja nie mogę... - posmutniał Roger
- Dlaczego?
- Bo Meg wychodzi, a ja mam Meddie'go do popilnowania...
- Zajmę się nim - odparłam radośnie
- Wiesz jak się opiekować 4 letnim dzieckiem? - spytał powątpiewająco młody tatuś
- Pewnie, że tak, miałam kilkoro kuzynostwa, dam sobie radę. Przyprowadź mi go do pokoju, a resztę zostaw mi.
- Jesteś niezastąpiona, jak mam ci dziękować?
- Daj mi popykać troszkę na perce.
- Nie ma sprawy... Dobra, to ja idę po małego.
- Czekam - odparłam. Po chwili Rog przyprowadził swojego synka, którego widziałam pierwszy raz na oczy


- No...poznajcie się...Med, to jest...eee...
- Ciocia Cassie - przykucnęłam przy małym - Cześć! Jesteś Meddie, tak?
- Tak! Pobawisz się ze mną?
- Pewnie, że się pobawię, a co chcesz robić?
- Ja...chciałbym pobawić się moim pociągiem! - mały Taylor chwycił mnie ufnie za rękę - Mam taki śliczny pociąg i toly i jeszcze domki! A tata mu kupił taki czelwony autobus! - nie wymawiał jeszcze 'r' co brzmiało totalnie słodko. Wyobraziłam sobie takiego własnego syneczka i aż mi się zrobiło cieplutko na serduszku. Miałby zielone oczy i takie lekko kręcone, kasztanowe włosy... I miałby na imię Keith... Zaraz. Czemu wyobraziłam sobie kopię Johna...? Kto powiedział, że z nim będę miała dzieci? Nieważne...
- To dobranoc, Cass!
- Śpijcie dobrze! - odparłam, wodząc wzrokiem za wychodzącymi muzykami
- Meddows... bądź grzeczny i słuchaj cioci - Roger pogłaskał małego po główce, posłał mi ciepły uśmiech i pobiegł po schodach na górę.
- To co, Med, najpierw pociąg czy wolisz iść ze mną na lody?
- Ja lubię tluskawkowe! - oznajmił blondaś, wpatrując się we mnie ogromnymi, mocno niebieskimi oczami.
- Ja też!
- A wiesz, że ja mam lejbany?
- CO MASZ?
- No... chodź, pokażę ci. Mam u lodziców w pokoju - poszliśmy do apartamentu Taylorów. Roger właśnie zasłaniał rolety.
- Coś się stało?
- Tato, tato, daj mi moje lejbany i mój pociąg! - Meddows podbiegł do taty, skacząc wokół niego. Taylor bez słowa podał mu okulary słoneczne i lokomotywę, a ja w końcu zajarzyłam o co chodziło. RAY-BANY!
- Idziemy, ciociu? - spytał syn Roggie'go, łapiąc mnie za rękę - Chcę lody tluskawkowe!
- Jasne, podwójne ci kupię! - odparłam, wychodząc z apartamentowca z Meddie'm drepczącym przy moim boku.

sobota, 22 lutego 2014

Queen rules, rules of music - PART 14 [część 1]

 Chciałam wszystkim serdecznie podziękować za takie kochane i powalone komentarze, jesteście cudowni <3


*****


Wyskoczyłam z samolotu w samej podkoszulce i aż jęknęłam. Raaany, już zapomniałam, jak w Anglii jest chłodno. Tata spotkał jakiegoś swojego kolegę i gadali w najlepsze.
- Tato... Tato. Tato! - trąciłam go w ramię
- I wtedy wi... Tak, kochanie?
- Ja idę do środka, zimno mi.
- Dobrze, idź, idź - odparł i wrócił do rozmowy. Weszłam do terminala i odetchnęłam. Aaaawh, jak milutko...


***


Siedzieliśmy na ławkach, trzymając przy nogach torby podręczne. Nasz samolot ma godzinne opóźnienie, ewh... Patrzyłem na wejście do terminala. Wtem weszła... ifhwifhefwm, wow! Wysoka, umięśniona dziewczyna, z kasztanowymi lokami niemal do pasa, z opaloną skórą... Chwila... CZY TO JEST CASSIE?!
Opadła mi szczęka i aż wstałem, wysilając wzrok. Choleracholeracholeratoona!


***


Szłam spokojnie, trzymając torbę na ramieniu. Wtedy ich zobaczyłam. Nie mogłam się mylić... Zmienił fryzurę. Ściął włosy, tak... O raju. O RAJU. Nie. Nie, Cass, nie rób tego!
Moje nogi same podeszły do czwórki tak dobrze znanych mi facetów.
John stał naprzeciw mnie z otwartymi ustami. Położyłam torbę na ziemi i patrzyłam na niego zmieszana. Co tu powiedzieć?
On wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem i zachwytem jednocześnie...
Moje serce zaczęło mocniej bić... Wszystko mi się przypomniało... Nie minęła minuta, a rzuciłam mu się w ramiona. Deaky przytulił mnie do siebie z całej siły.
- John... ja... tęskniłam cholernie... - szepnęłam mu do ucha
- Ja też, Cassey, ja też... jak mogłaś się nie pożegnać?
- Wiesz... musiałam uciec... Ale... wróciłam... i... i... - ujął w dłonie moją twarz, patrząc mi w oczy z czułością. Wspięłam się na palce i musnęłam leciutko jego wargi, a on, wyraźnie ośmielony, wpił się namiętnie w moje usta i zaczął całować. Wtuliłam się w niego, oddając pocałunki. Raaany, jak ja za tym tęskniłam...
Tuliliśmy się do siebie, a ja czułam, jak moje serce mocno bije, a dłonie drżą.
- Cassie, cholera, jak ja cię kocham... ty sobie nawet nie wyobrażasz... - mruczał mi do ucha John
- Ja... ja... kuźwa... ja cię też kocham, zawsze kochałam, ale byłam zjebaną idiotką i nie potra... - przerwał mi kolejnym pocałunkiem. Poddałam mu się, wplatając palce w jego włosy.
- Spierdoliłam ci życie, nie? - spytałam po chwili
- CO?!
- Masz już 29 lat, John, ja mam pieprzone 23... Ty już powinieneś być żonaty, ba, nawet dzieci powinieneś mieć! Dlaczego nie związałeś się z nikim?
- Bo jesteś miłością mojego życia, skarbie - patrzył mi prosto w oczy - Nikogo jeszcze tak nie kochałem i nikogo tak nie pokocham jak ciebie! - jego ton był cholernie szczery - Rozumiesz? Kocham cię, kocham cię do szaleństwa! Cassey, błagam cię, nie zostawiaj już mnie! Błagam cię...
- John... Nie mogłabym cię zostawić. Nie mogłabym. Perry to była jakaś totalnie zjebana pomyłka... Zawsze cię kochałam... Może nawet bym nie wyjechała, jak na weselu sobie pojechałeś... pierwsze co chciałam zrobić, to zamachać na taksówkę i popylać za tobą... Ale się bałam. Po prostu się bałam, że mnie odrzucisz...
- Ciiicho już - odparł i znowu mnie pocałował - Cholera jasna... my zaraz lecimy do Ameryki... Trasa... - Deaky wyglądał jakby się miał zaraz rozpłakać
- Polecę z wami - powiedziałam
- Nie masz przy sobie rzeczy...
- Mam cośtam... Wszystko wyprane, czyste. A resztę kupię...
- A bilet?
- Zaraz załatwię.
- Twój tata nie wie...
- Zaraz mu powiem, chodź! - chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w kierunku mojego taty. Krótko streściłam mu całą sytuację, a Jim zaraz podszedł do kasy, załatwił mi bilet, po chwili dostarczył walizkę i kupił coś do jedzenia na podróż.
- Kartę kredytową masz?
- Mam.
- Bilet?
- Jest.
- Rzeczy?
- Są.
- Buziak?
- Już daję - cmoknęłam tatę w policzek i wyściskałam go mocno - Do zobaczenia za pół roku!
- Trzymaj się skarbie i uważaj na siebie!
- John o to zadba - odparłam i wróciliśmy do chłopaków.
- Hej! - rzuciłam się na szyję Freddiemu, potem Rogerowi i Brianowi. Resztę czasu, jaki mieliśmy do wykorzystania, poświęciłam na opowiadanie co się ze mną działo. W końcu mogliśmy wsiadać do latającej maszyny.
Wskoczyłam na miejsce przy oknie, obok mnie usiadł John, potem Rog, Fred i Brian. Oparłam głowę o ramię basisty, a on głaskał mnie po włosach. Podniosłam głowę, patrząc mu z uśmiechem w oczy.
- Kocham cię, słoneczko - powiedział i cmoknął mnie leciutko w usta. Czułam, że zamykają mi się oczy, nie spałam ponad 30 godzin i byłam ledwo żywa... - Prześpij się, maleńka - John zakrył mnie swoją bluzą, a ja ułożyłam się wygodnie na jego ramieniu i po chwili już spałam...


***


Obudziło mnie delikatne smyranie po policzku. Otworzyłam oczy. Gdzie ja jestem...? Aaa, samolocik. No tak.
- No witam - Deaky uśmiechnął się do mnie - Budzę cię, bo jedzonko zaraz dają!
- Mhm... miło... ile już lotu za nami?
- 6 godzin... jeszcze drugie tyle.
- Ewh...
- A co się dzieje? - skrzywiłam sie
- Niedobrze mi trochę... Nie jestem przyzwyczajona do wysokości...
- Chcesz iść do toalety?
- Mhm...chyba....tak... - wstałam na miękkich kolanach, a John momentalnie mnie podtrzymał i zaprowadził pod 'łazienkę'
- Poradzisz sobie?
- Tak, tak... - weszłam do środka, pochyliłam się nad ubikacją i zwymiotowałam wszystko, co miałam w żołądku. Bleee,wystarczył jeden dzień 'niewojskowego' żarcia i już... Trzeba będzie jednak jeść to, co w wojsku...
Przemyłam twarz wodą i wyszłam z toalety, uśmiechając się do Johna.
- Jesteś koszmarnie blada, Cassey... - powiedział z troską
- Już w porządku - splotłam jego palce ze swoimi i usiedliśmy w swoich fotelach. Właśnie podawali jedzenie. Zerknęłam na rozpiskę i skrzywiłam się. O nie, nie jadam takich rzeczy. Cóż, trudno... Ale chwila, tata kupił mi sałatkę na lotnisku!
Pogrzebałam w torbie i wyjęłam pudełko z tryumfalną miną. Deaky spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie jesz mięsa? - spytał, odbierając tackę z burgerem i frytkami.
- Ja... John, ja jestem przyzwyczajona do wojskowego jedzenia... Nie umiem już jeść takiego gówna - obrzuciłam wzrokiem samolotowe żarcie. Fuj. Otworzyłam pudełko i zaczęłam powoli jeść moją ulubioną sałatkę, popijając sokiem pomarańczowym. Zapatrzyłam się w błyskające w dole światła. Ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój... Miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam... Sprawa z Johnem zakończona pomyślnie, ze Stevenem ok, z rodzicami też, z Queen...
Wtedy sobie przypomniałam.
Perry.


***


- Halo?
- Cześć, Steve!
- ...Cass?
- Nie, kurwa, dupa wołowa!
- No dupa to ty jesteś - zaśmiał się - Skąd dzwonisz?
- Z lotniska w Ameryce... Los Angeles, mówi ci to coś?
- Jasne, weź... Działamy tu od dwóch lat.
- NIE MIESZKACIE W ANGLII!?
- Nie. W LA od dwóch lat, jak mówiłem.
- To znaczy, że... - głos zaczął mi drżeć - Joe też tu jest?
- Mhm.
- No nie... - jęknęłam - Jestem tu z Queen...
- JAK TO?!
- Pogodziliśmy się z Johnem...
- Boże, to cudownie!
- Może do ciebie wpadnę?
- Jasne! Kiedy tylko chcesz! Na ile zostajecie?
- Mamy... Znaczy zespół ma... 23 koncerty w całej Ameryce Północnej... w LA zostajemy na dwa tygodnie.
- Super, to się zdzwonimy i wbijaj!
- Ok, tylko...
- Hm?
- Nie zapraszaj JEGO.
- Nie ma sprawy, siostra. Ok, muszę kończyć, Tom mnie woła... Próbę mamy.
- Ooo, jasne. To ten... do zobaczenia. Zadzwonię.
- Dobrze. Papaaa, kocham cię!
- Ja cię też, papa! - schowałam komórkę do kieszeni i rozejrzałam się po hotelu. Nonono, manager Queen się postarał! Obejrzałam się na Johna
- Skarbie?
- Tak?
- Jak z pokojami? - pomachał mi kartą magnetyczną przed nosem
- Chodź, to się przekonasz - odparł i chwycił mnie za rękę - Torby już zanieśli, także ten. Jedźmy windą!
- Love in an elevator... - zanuciłam ze śmiechem, wchodząc do windy. John nacisnął najwyższy guzik i po chwili wyszliśmy na elegancki korytarz.
- Jeeej... - zachwyciłam się
- Czekaj, aż zobaczysz pokój - Deaky przejechał kartą po czytniku i duże drzwi rozsunęły się bezszelestnie. WOW!
Apartament miał ogromny, przestronny pokój z szerokimi szybami z widokiem na centrum LA, łazienkę z wielką wanną (rany, kiedy ostatni raz brałam kąpiel w wannie?) i sypialnię z jednym jedynym mankamentem.
- Będziemy spać...eee...razem? - spytałam niepewnie
- No...raczej...jak widać...tak - on chyba nie widział w tym nic dziwnego, ale ja poczułam się nieswojo. Nie licząc tego gwałtu wtedy... Nigdy TEGO nie robiłam... (tak, ja NADAL jestem dziewicą, mimo tego, co zrobił ten zjeb wtedy...)
Zagryzłam wargę, stojąc jak kołek.
- Coś nie tak...? - zatroszczył się Deaky
- Nie, ja...yhm...w porządku...
- Nie musimy spać razem. Załatwię jeszcze jedno łóżko...
- Nie no, dobra... Odpuść - odparłam, podchodząc do okna - Piękny widok.
- Mhm... - basista objął mnie leciutko od tyłu, opierając lekko głowę na moim ramieniu. Odwróciłam się po chwili, zarzucając mu ręce na szyję.
- Mówili w wiadomościach...wtedy...jak dostałaś te 3 kulki w Afganistanie...myślałem, że oszaleję...
- Przecież mnie nienawidzisz...nienawidziłeś.
- Ja cię kochałem, Cass! I nadal kocham i będę kochał! Byłem zdolny wsiąść w samolot i natychmiast polecieć do ciebie...bałem sie cholernie, że...że stracę cię na zawsze... - szeptał z bólem w głosie
- Jestem tutaj...silna ze mnie dziewczynka - posłałam mu delikatny uśmiech, głaszcząc jego policzek
- Widzę - dźgnął mnie palcem w brzuch - Same mięśnie, kuźwa! Pokaż no się - odsunął się ode mnie i lustrował mnie wzrokiem - Ani grama tłuszczu! Masz więcej mięśni ode mnie!
- Nieprawda - przejechałam ręką po jego bicepsie - Chodzisz na siłkę?
- Czasami. Ale... Ja tu tylko gram, królowo.
- JAK?!
- Królowo - mruknął, całując mnie w szyję - Moja śliczna dziewczynka.
- Cieszę się, że...wiesz...że zdążyliśmy na tym lotnisku.
- Jestem debilem. Gdybym był choć trochę ogarnięty, to bym nie spieprzył z tego wesela wtedy...
- Skąd wiesz, czy sama bym nie uciekła?
- Nie wiem w sumie...
- Widzisz. Nie obwiniaj się już.
- Tak jest, kapitanie! - roześmiał się i zasalutował, a ja trzepnęłam go w ramię
- Do odkrytej głowy się nie salutuje!
- O, wybacz. Masz jeszcze jakieś obowiązki związane z wojskiem?
- Kiedy skończycie trasę, ja jadę do Ameryki na tydzień... I potem co 3,4 miesiące na szkolenia...wiesz...jakby coś kiedyś...
- Stan gotowości?
- Tak.
- Jasne, rozumiem.
- Ej... jest tu jakiś sejf?
- SEJF?! Po chuj ci?
- Patrz - podeszłam do mojej torby i wyjęłam z niej pistolet oraz karabin - Po to - Johnowi opadła szczęka, a ja ze spokojem schowałam obie bronie do pudełka zamykanego na szyfr i wsunęłam je pod łóżko.
- Nie patrz tak, John, muszę być uzbrojona - wytłumaczyłam, przytulając się do niego
- Zaczynam się ciebie bać, mała...
- Taa, wstanę w nocy i zapodam ci kulkę w głowę - odparłam ironicznie - Bez jaj, Deacks.
- Wozisz ze sobą dwie, cholernie dobre bronie i komplet nabojów, tak?
- Właśnie tak.
- Jezu... - basista pokręcił głową - Po co ci to?
- A gdyby wybuchła wojna, czy cokolwiek, gdzie trzeba by było użyć broni, myślisz, że Sztab Wojskowy zdążył by uzbroić wszystkich żołnierzy na czas?
- Nie...
- No właśnie. Dobra, koniec tematu. Kiedy gracie pierwszy koncert?
- Jutro... dziś mamy po południu próbę...
- To ja się wtedy zobaczę z bratem - uśmiechnęłam się na samą myśl o tym
- Jasne, spoko!
- To ja... zadzwonię do niego - powiedziałam i szybko umówiłam się ze Stevenem - Przyjedzie po mnie za pół godziny - poinformowałam - Idę się przebrać
- Ja w sumie też...
- W takim razie do wieczora - cmoknęłam go w policzek
- Widzimy się na kolacji?
- Tak!
- W porządku... uważaj na siebie, papa!
- Paa! - zawołałam i weszłam do łazienki. Założyłam czarne legginsy, luźny T-shirt i marynarkę, wzięłam torebkę, schowałam w niej moją wojskową legitymację, paszport i pozwolenie na posiadanie broni, okulary słoneczne i telefon, a na samym dnie ulokowałam zawinięty w chustkę pistolet.

Steve już czekał na dole.
- CASS!
- STEVEN! - rzuciliśmy się sobie na szyję - Jejku, ale się stęskniłam!
- Ja też! Jak tam? - zaczął lustrować mnie spojrzeniem - Woow, ale masz mięśnie! Wyglądasz super!
- Ty również! - mój brat wyprzystojniał cholernie...



 - Masz kogoś, Steve?
- Na oku...
- Mmm, jak ma na imię?
- Emily - uśmiechnął się błogo
- Gratuluję! A wiesz... mam zdjęcia z wojska. Ale to w domu ci pokażę. Zobaczysz je jako pierwszy!
- Zajefajnie! - otworzył mi drzwi w samochodzie i po chwili podjechaliśmy do jego domu. Steve nalał nam soku i usiedliśmy na kanapie.
- To pokazuj!
- Dobra - wyjęłam z torebki kopertę z fotkami i wyjęłam pierwszą:


- Pierwszy rok w Szkole Wojskowej... - uśmiechnęłam się na to wspomnienie - Facet w mundurze to mój trener, kapitan Deacon...
- Deacon!?
- Nie, to nie rodzina Johna, zbieg nazwisk... Ok, dalej...


- Pompeczki... Dżizys, po 30 minutach wyliśmy z bólu a i tak musieliśmy dalej pompować... Ewh



- Afganistan... Pierwsza od lewej to ja... Były próby strzelania z karabinów... No...
- Moja zdolna - Steven przytulił mnie mocno
- A tu ja - parsknęłam śmiechem - Też próby jeszcze...


- Ładnie ci w mundurze...
- Dzięki - zarumieniłam się lekko - A to zdjęcie po prostu kocham. Mój kolega Marc, on ma 27 lat, był ze mną w Afganistanie, wita się z żoną i dzieckiem na lotnisku...


- Rany...
- Jego żona, Linde, była pewna, że już nie wróci... Płakała cały czas na lotnisku...
- Nie dziwię się.
- Nom...
- Chcesz zobaczyć Emily?
- JASNE! DAWAJ! - Tyler uśmiechnął się i podszedł do komody. Wziął ramkę ze zdjęciem i podał mi.
- O RAJU! - wydałam okrzyk zachwytu


- Śliczna!
- Wiem!
- Jesteście...parą?
- No... nie - skrzywił się - Ale... moglibyśmy.
- Ale?
- Ale nie umiem do niej zagadać...
- STEVEN!
- CO?
- No bez jaj...spytaj ją, czy chce być z tobą i tyle!
- Mówisz?
- Tak!
- No dobra, skor... - wtedy rozległ się trzask drzwi
- Kto to? - spytałam, a wtedy usłyszałam znajome
- Siemasz, Tyler! O... CASS?! - odwróciłam się i zmroziło mi krew w żyłach.
- PERRY?!

piątek, 21 lutego 2014

Queen rules, rules of music - PART 13

Dni w szkole wojskowej mijały i ani się obejrzałam, a minął rok, od kiedy tu przyszłam.
Obudziło mnie głośne 'sto lat'. Otwarłam oczy i zobaczyłam Monique, Clarie, Joan, mojego tatę i trenera Deacona.
- Wszystkiego najlepszego, córeczko! - wyściskał mnie Jim - Chodź, niespodzianka czeka! - przebrałam się w mundur, założyłam czapkę i poszliśmy do gabinetu marszałka Hanzo.
- Czołem, marszałku!
- Czołem, czołem, Ternent! Gratuluję rocznego stażu! - marszałek wstał. Trzymał w dłoni pudełeczko.
- Twoje wyniki w nauce i sprawność fizyczna są imponujące! Średnia 5.4, ocena celująca z WF i zaliczone 4 poligony. Brawo, takie dobre uczennice zdarzają się naprawdę rzadko, możesz być z siebie dumna. Z racji tego, że jesteś taka zdolna... - otworzył pudełeczko. W środku znajdowała się lśniąca odznaka...
- Czołem, starszy kapralu Ternent! - powiedział marszałek, przypinając mi do munduru odznakę poziomu 2.2 czyli 'Starszy Kapral'. Byłam pozytywnie zszokowana. Już?! Przecież nie byłam jeszcze kapralem...
- Wiem, o co spytasz. A gdzie poziom kaprala? - kontynuował Hanzo, dopinając mi odznakę 'kaprala' - Jesteś zbyt zdolna na to. Wiem, że aspirujesz na pułkownika...
- Zmieniłam zdanie.
- Jak to?
- Nie chcę całego życia spędzić w wojsku. Mam zamiar ukończyć szkołę ze stopniem 'Starszy sierżant', potem mam zamiar wyjechać na półroczne szkolenie aby zdobyć specjalizację 'Chorążego', pojadę na misję po stopień 'Starszego chorążego sztabowego'... A później chcę wyjechać na rok, na wojnę do Afganistanu, gdyż chcę zostać Kapitanem. Obliczyłam, że szkoła zajmie mi 4 lata, potem pół roku szkolenia, potem misja półroczna, potem półroczne szkolenie ze stopniem Podporucznika no i rok misji. To razem daje ok. 6 lat, czyli zdobędę Kapitana w wieku 24, 25 lat. 
- A później? - marszałek był zaskoczony moim zdecydowaniem
- Później? Później zaciągnę się do wojska najemnego w Anglii i będę jeździła co roku na dwumiesięczne przeszkolenia na stan gotowości wojennej. Tyle...
- Myślę, że plan jest idealny. Naprawdę. Podziwiam twoje zdecydowanie, nie spotkałem się jeszcze z tak dopracowanym planem, naprawdę...
- Dziękuję, marszałku.
- Pracuj dalej, pracuj i obyś osiągnęła to, co chcesz. Czołem!
- Czołem, marszałku!


*** 3 LATA PÓŹNIEJ ***


- Cassandro Ternent, mianuję cię oficjalnie Starszym Sierżantem Armii Wojska Najemnego w USA! Obyś wiernie służyła naszemu krajowi i swojej ojczyźnie! - marszałek Hanzo przypiął mi odznakę Starszego Sierżanta i rozległy się brawa. Kapitan Sans podeszła i wręczyła mi bukiet kwiatów, gratulując mocno. Uśmiechnęłam się jeszcze do fotki pamiątkowej i usiadłam na miejsce, obok taty.
- Cassie, jej, jestem z ciebie tak cholernie dumny... - tulił mnie Jim - Moja córka Starszym Sierżantem nonono... Nie tęsknisz za Anglią?
- Co ty! - odparłam, gładząc palcem moje 7 odznak na mundurze
- To co teraz?
- Teraz...? Teraz jadę do Meksyku na roczne szkolenie, nie mogę się doczekać!
- Będziesz tam sama...
- Nie, jadę z Clarą! - emocjonowałam się. Miałam już wszystko gotowe, wyjeżdżałam za dwa tygodnie.
- To co... - ceremonia właśnie się skończyła - Masz świadectwo, odznaki, papiery, rzeczy... Wracamy do Anglii?
- Tak... I tak będę tam tylko tydzień. Pójdę się pożegnać - odparłam i podbiegłam wyściskać wszystkie koleżanki i kolegów.


***


- CASSIE! - mama rzuciła mi się na szyję - Jaka umięśniona... wow! A mundur... jestem taka dumna, kochanie - ściskała mnie Isabelle.
- Tęskniłam... - wyszeptałam
- Nie tylko ty, Steven zaraz przyjdzie.
- Super! - kiedy tylko to powiedziałam, do domu wszedł Tyler.
- CASS! - wrzasnął, biorąc mnie w ramiona - Boże, ale się z ciebie zrobiła wysportowana seksi dupa! - ocenił, lustrując mnie wzrokiem - Jak było, opowiadaj!
- Właśnie! - usiedliśmy w salonie i zaczęłam streszczać 4 lata w Szkole Wojskowej


***


- Starszy Sierżant Cassandra Ternent?
- Tak, to ja. Czołem pułkowniku! - zasalutowałam
- Czołem. Witaj w Querétaro, w naszej bazie Wojska Krajowej Armii USA. Pokażę ci pokój, chodź. Musisz wiedzieć, że każdy z nas zobowiązany jest do ciągłego stanu gotowości, gdyż zdarzają się ataki obcych armii meksykańskich, wtedy nie wahaj się użyć broni - tłumaczył, prowadząc mnie korytarzem - Patrząc na twoje CV... Nono, muszę powiedzieć, że jest imponujące! Z przyjemnością podpisywałem zgodę na przeszkolenie ciebie, myślę, że dosyć szybko awansujesz na chorążego.
- Bardzo mnie to cieszy, pułkowniku Quadro - odparłam
- Tu masz pokój, za 20 minut zbiórka na kolacji, dam ci rozpiskę dni - mrugnął do mnie i wyszedł.
- ¡Hola - podniosłam głowę. Mam współlokatora?
- ¡Hola... Jestem Cassie!
- A ja Michelle. Też niedawno przyjechałam - uśmiechnęła się do mnie. Była śliczną brunetką z mocno zielonymi oczami - Eres hermosa!
- Co?
- Jesteś śliczna!
- JA!? Prędzej ty!
- Aj tam... wybacz, że mówię po hiszpańsku, ale wolę tak, niż po angielsku.
- Jasne, nie ma sprawy - posłałam jej uśmiech, wypakowując rzeczy.

***

Po miesiącu spędzonym w Querétaro, miałam mięśnie ze stali, zero tłuszczu i strzelałam z karabinu, jakbym robiła to od urodzenia. Nasza grupa liczyła 15 osób + 2 pułkowników i kapitana.
Akurat wróciłam spod prysznica, przebrałam się w podkoszulek i spodenki i walnęłam się na łóżko. O rany... Męczący dzień. Po chwili już spałam.

W środku nocy obudziły mnie strzały i czyjś krzyk. Natychmiast wyskoczyłam z łóżka, naciągnęłam trampki na stopy i wzięłam załadowany karabin. Wyśliznęłam się z pokoju i cicho szłam korytarzem. Po chwili napotkałam pułkownika Sachen.
- Co się dzieje, pułkowniku? - spytałam szeptem, kucając obok niego
- Kilkunastu meksykańskich żołnierzy postanowiło na nas napaść... Mają tylko 3 karabiny, reszta to noże... Ternent, idź na lewe skrzydło i strzelaj jak tylko zauważysz jakiegokolwiek nie naszego żołnierza.
- Tak jest! - odszepnęłam i poszłam najciszej jak mogłam na lewe skrzydło. Wychyliłam głowę, rozglądając się po placu. Pusto... ale nie wiadomo.
Wyszłam zza rogu, mając karabin przy oku. Nagle po mojej prawej stronie usłyszałam ruch. Ktoś tu był. Odwracałam głowę to w prawo, to w lewo, ale nic nie zauważyłam. Zrobiłam kilka kroków, a wtedy usłyszałam huk wystrzału i zapiekła mnie prawa ręka, ta, którą celuje. Natychmiast się odwróciłam i pomimo bólu, strzeliłam, trafiając meksykanina w potylicę. Padł jak długi, drgając w konwulsjach. Pobiegłam naprzód. Tu było dwóch meksykańskich żołnierzy, ale chyba się mnie nie spodziewali. Wystarczyły dwa strzały. Miałam już mroczki przed oczami, ale dzielnie kierowałam się do głównego wejścia. Dwóch naszych żołnierzy walczyło przeciwko 5 meksykańskim. Strzelałam na oślep, nie wiem jakim cudem, ale powaliłam ich, nie raniąc naszych. Po ostatnim strzale osunęłam się na ziemię.

***

- Dostała równiuteńko przez ramię, ale powaliła 8 z 15 żołnierzy... Nie budzi się od 2 dni... 
- Jest dzielna i silna, na pewno wkrótce się obudzi...
- Macie jak zawiadomić kogoś z jej rodziny?
- Nie mam żadnych telefonów...
- Jej ojciec jest generałem w Anglii...
- Taaa?
- No.
- Zadzwoń!
- Nieee, potem - otwarłam oczy i usiadłam z trudem. Przede mną stali pułkownicy Sachen i Quadro a także kapitan Molién.
- Czołem, towarzysze! - przywitałam się
- Ternent! Żyjesz! Jak ręka?
- Boli... - poruszałam prawym ramieniem - Ale da się przeżyć
- Gratuluję świetnej akcji z meksykanami! Zabiłaś 8 żołnierzy z 15! Podniesienie stopnia masz jak w banku - uśmiechnął się Molién.
- Jej.... dziękuję!
- To my dziękujemy za perfekcyjną gotowość i obronę obozu! - zarumieniłam się nieco i wstałam
- Mogę iść do siebie?
- A jak się czujesz?
- W porządku.
- Więc odmeldowuję, starszy sierżancie Ternent!
- Czołem, towarzysze! - odparłam i wyszłam.

Po południu, w czasie obiadu, kapitan Molién wstał i z uśmiechem, uroczyście wpiął mi w mundur odznakę 'Młodszego Chorążego'
- Gratuluję, oby tak dalej! - powiedział i przybił mi piątkę. Odebrałam gratulacje od wszystkich i poszłam odpocząć, gdyż ręka bolała mnie jeszcze dość mocno. Dostałam zgodę na wykonanie telefonu do rodziny.
- Tak słucham?
- Tatuś?
- CASS! Jak dobrze, że dzwonisz!
- Dwa dni temu mieliśmy atak, zabiłam ośmiu, dostałam kulą w prawe ramię, ale i tak strzelałam... No i rozmawiasz właśnie z Młodszym Chorążym!
- Rany, córa, idziesz z tymi stopniami jak burza, super!
- Dzięki... Wiesz, wyglądam jak murzynka, taka opalona jestem - zaśmiałam się
- W ogóle... wiesz... John o ciebie pytał.
- CO!? Nie, tato.
- Cass, posłu...
- NIE, NIE POSŁUCHAM! - wrzasnęłam, przerywając tacie w pół słowa - Muszę kończyć, pa - odłożyłam słuchawkę, wkurzona jak cholera. John? Jaki kurwa John!? Nie znam.
Nieważne. Wstałam i zaczęłam w miarę możliwości się rozciągać.

***

Po tygodniu moja ręka była sprawna i uczono mnie teraz używać karabinu cięższego kalibru... 
- Ternent, no bez jaj, trzymaj to prosto!
- Kiedy... - ramię wisiało mi pod ciężarem broni - To jest dla mnie za ciężkie!
- Nie pierdol, Młodszy Chorąży, tylko strzelaj kurwa! - pułkownik Quadro zaczynał się wkurzać. Uniosłam broń i strzeliłam... Oczywiście nie trafiając w cel.
- Naprawdę jest za ciężka...
- Mięczak z ciebie, Ternent - dźgnął mnie w mięśnie ramion - Chyba trzeba znowu powisieć na drążku... 100 podciągnięć, wykonać!
- Tak jest! - podeszłam do drążka, podciągnęłam się i spadłam z wrzaskiem bólu.
- Co się dzieje, Ternent? - zaraz kurwa zapomnę jak mam na imię. Jestem 'Ternent'... Nigdy Cassie.
- Ramię... - skrzywiłam się i zerknęłam na koszulkę... Cały rękaw był mokry od krwi - Krwawię, pułkowniku - zaalarmowałam ze spokojem.
- Odmarsz do lekarza!
- Tak jest! - skierowałam się do budynku 'szpitala'. 

- Zszyjemy... - ocenił lekarz, wbijając mi igłę ze środkiem znieczulającym w ramię - Bardzo boli?
- Przyzwyczaiłam się do bólu - odparłam z uśmiechem, a on zaczął zszywać mi rękę. Po chwili było po wszystkim.
- Ile ty masz w ogóle lat, Cass? - spytał, a ja uniosłam głowę z zaskoczeniem
- 22... A ty?
- 24 - uśmiechnął się krzywo - Mam na imię Chris, tak w ogóle...
- Jesteś z Ameryki?
- Nie, z Anglii. No, możesz iść i uważaj przez kilka dni na te ramię... Jak zdejmiemy szwy, to będziesz mogła zacząć ćwiczenia. Rozumiemy się?
- Rozumiemy. Dzięki - odparłam i wyszłam, kierując się do mojego pokoju.


***


- Starszy chorąży sztabowy Ternent Cassandra, wystąp! - zakrzyknął generał Lorenz, a ja posłusznie wyszłam z szeregu - Ukończona Szkoła Wojskowa w Nowym Yorku ze stopniem Starszego Sierżanta Armii Wojska Najemnego w USA... Przebyte szkolenie w Meksyku ze stopniem Starszego Chorążego Sztabowego... Z aspiracjami na wyjazd na misję do Afganistanu i zdobycie stopnia Kapitana, tak?
- Tak jest, generale!
- Wstąp! Starszy chorąży sztabowy Louisa Stanford... - wywoływał dalej generał, a ja odpłynęłam myślami w kierunku czekającego mnie roku. Mam prawie 23 lata, jestem właśnie w Kalifornii, od dziś zaczynam półroczne szkolenie przed misją w Afganistanie. Tata twierdzi, że będę tam 1-5 miesięcy, zależy jak się spiszę. Co potem? Jim radzi zaciągnąć się do Armii Krajowej i jeździć co jakiś czas na doszkolenia, znaleźć normalną pracę... I faceta. Nie. Faceta nie potrzebuję, o co to to nie!

- Rozejść się! - usłyszałam i ruszyłam na poszukiwanie pokoju z numerem 517, od dzisiaj będącym moją sypialnią na najbliższe 6 miesięcy...


***

lipiec, 1980, Londyn

 - A teraz to, na co czekaliście! Utwór napisany przez Johna! ANOTHER ONE BITES THE DUST! - rozległ się charakterystyczny, basowy riff początkowy.
- Steve walks warily down the street, with his brim pulled way down low, ain't no sound but the sound of his feet, machine guns ready to go! - śpiewał Freddie, przechadzając się po scenie. Zespół Queen coraz bardziej rozkwitał, sprzedawali miliony płyt, singli, pisali o nich w każdym piśmie.
- Are you ready hey are you ready for this? Are you hanging on the edge of your seat? Out of the doorway the bullets rip, to the sound of the beat yeah! - małżeństwo Rogera i Meg trzymało się cały czas i do tej pory zaowocowało aktualnie 4 letnim synem, Meddowsem. Słodki, malutki blondaś, którego uwielbiali wszyscy dookoła, a Rog puszył się z dumy.
- Another one bites the dust, another one bites the dust, and another one gone and another one gone, another one bites the dust. Hey I'm gonna get you too, another one bites the dust! - Brian, po prawie roku samotności, ponownie związał się z Natalie i kilka miesięcy temu wzięli ślub. Fred pozostawał w zażyłych stosunkach z Mary Austin...
- Are you happy are you satisfied? How long can you stand the heat, out of the doorway the bullets rip, to the sound of the beat look out! - dołączyły się chórki:
- Another one bites the dust! Another one bites the dust! And another one gone and another one gone another one bites the dust! Hey I'm gonna get you too, another one bites the dust!


***


- I raz i dwa! I raz i dwa, Ternent, pompuj, kurwa, już siły nie masz? - nabrałam powietrza i po raz kolejny opuściłam się na ramionach. Dżizas, nie mogę już... Ale cóż, jeszcze tylko miesiąc... I wyjazd, wyjazd, wyjazd! - Dobra, dość, 10 kółeczek dookoła i dam wam spokój. Wykonać! - podniosłam się z podłogi i zaczęłam biegać. Przychodziło mi to z łatwością w porównaniu do robienia pompek przez pół godziny... Byłam już prawie pod koniec szkolenia, byłam gotowa na wyjazd na misję, umiałam strzelać z karabinów kilku kalibrów, z pistoletu, umiałam wyszykować się do wyjścia w 3 minuty i inne potrzebne rzeczy.
Mamy zgraną, 10 osobową grupę - 8 facetów, ja i rok starsza Rosie. Tata zaczyna już świrować, boi się o mnie... Przecież będę ostrożna, nie dam się zabić.


***


- Z lotniska odbierze was generał Brad, uważajcie na siebie i wróćcie za 5 miesięcy cali i zdrowi - żegnał nas generał Lorenz. Poprawiłam odznakę 'Porucznika' - już 13 na moim mundurze. Czy pechowa? Nagle gdzieś za plecami usłyszałam:
- Te, poruczniku Ternent! - odwróciłam się
- TATA! - podbiegłam do Jima i przytuliłam się mocno
- Tak się o ciebie boję, a jednocześnie jestem taki dumny...
- Wiem, tato. Poradzę sobie - uśmiechnęłam się - Odmeldowuję, generale Ternent!
- Czołem, poruczniku Ternent! Uważajcie na siebie, towarzyszu - w głosie taty słychać było wzruszenie - Kocham cię - dodał szeptem
- Ja cię też, tatusiu - odparłam i wsiadłam do samolotu. Teraz dopiero zaczęłam naprawdę się bać...


*** 3 miesiące później ***


- ...10 żołnierzy wysłanych do Afganistanu z polecenia Zarządu Wojska Armii Krajowej USA odbyło wczoraj pierwszą poważną próbę. Grupę w ich obozie napadło kilkunastu afganistańskich żołnierzy z karabinami. Z 10 amerykanów, 4 zostało rannych, dwójka walczy w tej chwili o życie. Znamy ich nazwiska: Sanchez Olga, Kine Christian, Dreak Alexandra i Ternent Cassandra. Dwójka ostatnich rannych znajduje się w Szpitalu im. Świętej Anny w Afganistanie, cały czas czekamy na informację o stanie ich zdro...
- JOHN, KURWA, CHODŹ TU, MÓWIĄ O CASSIE!
- COOO!? - Deaky znalazł się w pokoju w sekundę - Co mówią co mówią!?
- Słuchaj!
- Najmłodsza z grupy, Cassandra, niedawno skończyła 23 lata, jak dowiadujemy się od jej towarzyszy, otrzymała 2 kule w klatkę piersiową i jedną w rękę, jej stan jest poważny. Dreak Alexandra otrzym...
- WIDZISZ JAK SPIERDOLIŁEM!? - John rzucił się na ziemię, bijąc pięściami w dywan - GDYBYM NIE ZACHOWAŁ SIĘ JAK CIUL, NIE NARAŻAŁABY ŻYCIA!
- USPOKÓJ SIĘ, DEACON! TO BYŁA JEJ DECYZJA! 
- Muszę tam pojechać, muszę się z nią zobaczyć, muszę! - gorączkował się basista, chodząc po salonie Taylora
- OGARNIJ SIĘ, DEACON! - Rog chwycił go za ramiona i potrząsnął nim mocno - Ona jest w Afganistanie, tępy dupku, ona jest żołnierzem! Nie rozumiesz, że ona już dawno wybrała? NIE JEST I NIE BĘDZIE TWOJA, DO KURWY! - wrzasnął na całe gardło i popchnął przyjaciela na kanapę - Nie zajmuj się kimś, kogo już niemal nie pamiętasz, skup się na trasie, w którą wyjeżdżamy pojutrze!
- Jasne - głos Johna był totalnie przybity i załamany - Nie było tematu...
- Pomyśl, najpierw na drodze Niemcy, schlejemy się jak się patrzy - uśmiechnął się Taylor - Chłopie, masz 29 lat, ja mam 30 i jestem żonaty, ale ty jeszcze masz w chuj czasu i tabuny tęsknych fanek, chcących rozerwać cię na strzępy żebyś tylko na nie spojrzał. Na pewno kogoś poznasz - poklepał basistę po plecach - Chodź na drinka!
- Masz rację... Idziemy do 'Heaven'!



***



Obudził mnie tępy ból w klatce piersiowej. Otworzyłam oczy i oślepiła mnie biel ścian dookoła. Gdzie ja jestem...?
- Obudziła się, obudziła! - podbiegło do mnie dwóch lekarzy - Wszystko w porządku? Jak się czujesz? Coś boli? Zawołać generała? - zasypali mnie pytaniami
- Zostawcie mnie samą... - powiedziałam słabym głosem, opadając na poduszki. Mężczyźni posłusznie wyszli i zostałam sama w pustej, jasnej sali. 
Wtedy coś do mnie dotarło... Coś, co kiedyś znałam... Ale zapomniałam... Pierwszy raz od kilku lat poczułam się naprawdę samotna.



***


- Za szczególne zasługi obrony kraju i idealnie przeprowadzone 3 akcje, jedna pomimo rozległych ran, przyznaję ci Cassandro Ternent stopień Kapitana. Od dziś posiadasz własną broń, legitymację, mundur i czapkę. Możesz wracać do Anglii - mówił z uśmiechem marszałek Hanzo, stojąc obok mojego taty i przypinając mi odznakę do munduru. Byliśmy w budynku Szkoły Wojskowej VI, ja, Alexandra i reszta naszej 10-osobowej grupy. Miałam świadomość, że widzę tych ludzi ostatni raz na bardzo długo czas, jeśli nie ostatni raz w życiu.

Po ceremonii ściskaliśmy się chyba z godzinę. Następnie była uroczysta kolacja, pożegnanie i... bal. Tak. Zrobili nam bal.
Ubrałam się w jedyną sukienkę jaką miałam - krótką, skórzaną, z odkrytymi ramionami i szpilki. Przez te kilka godzin niemal nie schodziłam z parkietu, tańcząc z Chrisem, z którym w Afganistanie nieźle się zaprzyjaźniliśmy. Miał 26 lat, był Irlandczykiem, jutro z rana wyjeżdżał do rodzinnego kraju. Ja także wracam do Anglii, oczywiście w każdej chwili gotowa wyruszyć na misję, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Bal zakończył się symbolicznym toastem, ostatnimi uściskami i pożegnaniami. Potem wróciłam po raz ostatni do pokoju, założyłam obcisłe biodrówki, koszulkę na ramiączkach, trampki a na ramieniu zawiesiłam pasek od torby. Szłam cichym, uśpionym korytarzem, spoglądając na ściany z przywieszonymi dyplomami... Odnalazłam nawet parę swoich!
Wyszłam z budynku, w którym spędziłam dobre kilka lat życia. Obejrzałam się ostatni raz i podeszłam do samochodu mojego taty.
- No córeczko... Gratuluję ci! Zaszłaś cholernie daleko... Wystarczyło niecałe 6 lat... Za 4 miesiące będziesz miała 24 lata, skarbie, tak?
- Tak
- No... w niecałe 6 lat zdobyłaś 14 stopni wojskowych i pochwały od najważniejszych szych w Wojsku. Jestem z ciebie mega dumny! - chwalił mnie Jim, odpalając silnik.
- Zastanawiam się jaką pracę wybrać... Nie chcę stracić kondycji i umiejętności, jakie zdobyłam... Myślałam, nad przyjęciem się w CIA... Jako agent... Co ty na to?
- Hm... ciekawy pomysł, ale wiesz... nie będziesz miała życia... możesz zginąć...
- W Afganistanie też mogłam, tato.
- Racja... cóż, złóż po prostu papiery i zobaczymy!
- Ewentualnie mogłabym...yhm...nie wiem.
- Na ochroniarza...?
- Nieee, nuda. Albo CIA, albo się zaciągnę do wojska i będę szkolić młodych żołnierzy.
- To się wiąże z zamieszkaniem w Nowym Yorku...
- Wiem. Chcę tego.
- W porządku. Zaakceptuję każdą twoją decyzję, kochanie - odparł, a ja uśmiechnęłam się
- Tato?
- Yhm?
- Wiesz, że od 6 lat nie słuchałam muzyki?
- SERIO?! Już puszczam! - włączył radio
- The Clash!
- Pamiętasz jeszcze, Cass? - zadrwił lekko tata
- Jasne! - akurat utwór się kończył. Wtedy usłyszałam cholernie chwytliwy riff i zaczęłam się kiwać do rytmu. Kiedy wokalista zaczął śpiewać, serce mi stanęło.
- Steve walks warily down the street, with his brim pulled way down low, ain't no sound but the sound of his feet, machine guns ready to go!
- Queen nagrali zajebisty kawałek, John się nieźle popisał tym utworem! To jego dzieło! - powiedział tata, podśpiewując. Odetchnęłam.
- Wyłącz to.
- Dlaczego, Cassie?
- WYŁĄCZ TO, KURWA! - wrzasnęłam z histerią, a Jim natychmiast przełączył stację - MI SIĘ WSZYSTKO PRZYPOMINA! WSZYSTKO!
- CASSIE, USPOKÓJ SIĘ! - wrzasnął tata na całe gardło. Umilkłam. Byłam totalnie rozhisteryzowana, trzęsłam się, po policzkach płynęły mi łzy - Już dobrze, córeczko, już w porządku... - pogłaskał mnie po ramieniu - Już ciii...
- Przepraszam - ogarnęłam się natychmiast - Mam złe wspomnienia z TYM zespołem...
- Jasne... Patrz! Może chcesz coś zjeść? - zmienił temat Jim, widząc bar.
- Chętnie! - zatrzymaliśmy się na frytki i pojechaliśmy prosto na lotnisko.
- Anglia już niedługo! - zaśmiał się tata, podchodząc ze mną do odprawy bagażowej.


Godzinę później siedzieliśmy w samolocie do Anglii...

czwartek, 20 lutego 2014

Queen rules, rules of music - PART 12

- I na raz... dwa... raz, dwa, trzy JUŻ!
- Love of my life... you hurt me... you broken my heart... and now you leave me... love of my life can't you see... bring it back, bring it back, don't take it away from me because you don't know what it means to me...
- Dobrze, nawet bardzo. Brian, od początku!
- Robi się!
- Love of m... Ej, a gdzie jest Cassie? - Fred przerwał w pół słowa - Dawno jej nie widziałem! - przesunął wzrokiem po zebranych w studiu.
- Nie gadałem z nią od tygodnia, od wesela - powiedział Roger
- Ja już wieki... - dodał Bri, patrząc w kierunku Johna, który uporczywie milczał - Deacks, halo! Ziemia do Diakona, żyjesz?
- Jasne. Grajmy - odparł chłodnym tonem
- Gadałam z nią... - Meg wstała z kanapy - Natalie też. Dwa dni temu.
- Gdzie ona się kurwa podziewa? - Mercury był zirytowany
- U Stevena.
- Mogłem się domyślić... Przyjdzie?
- Wątpię - Megan pokręciła głową
- Co się z wami dzieje, do cholery? - wokalista był rozdrażniony - Deacon, wytłumacz nam to, albo dostanę szału!
- Co mam tłumaczyć? - basista wzruszył ramionami - Joe to kurwiarz, ale ona tego nie widzi. Co z tego, że na jej oczach lizał się z inną, nie? Cassie jest po prostu idiotką i tyle.
- I tak ją kochasz, nie oszukuj nas i siebie, co? - Roger podniósł głowę - To błędne koło. Wyjaśnijcie to sobie w końcu. Diakon, ty jesteś facet czy ciota? O kobietę się walczy! A ty czekasz jak na zbawienie, aż Perry Ci ją sprzątnie sprzed nosa!
- Ale...ale...
- CO KURWA ALE?! - wydarł się Brian - Traktujecie się jak jakieś szmaty! Cass się po prostu pogubiła, a ty jako facet, powinieneś jej pomóc!
- ALE ONA NIE CHCE!
- A PRÓBOWAŁEŚ?!
- CISZA! - wydarł się na całe gardło Freddie - Brian, pilnuj lepiej Natalie, a ty Taylor, zajmij się swoją żoną. John jest dorosły, jasne? Zrobi co uważa za stosowne, ale ja na jego miejscu bym walczył... Cóż. Wracamy do pracy, raz, raz!

***

- Dlaczego mi to robisz?
- Aaaeee zcooo?
- PERRY, TY SZMATO! - uderzyłam go z całej siły w twarz, aż zatoczył się na ścianę - BĘDĘ Z TOBĄ ROZMAWIAĆ, KIEDY WYTRZEŹWIEJESZ, DO WIDZENIA! - odwróciłam się, trzaskając drzwiami do pokoju. Usiadłam na łóżku, uspokajając oddech. Drżącymi rękami wyjęłam paczkę Malboro i zapaliłam, otwierając wcześniej okno. Boże... Moje życie jest pojebane... Chwyciłam telefon
- Halo?
- Tato...?
- Cassie! Co jest, córeńko?
- Tato, ja... yhm... pamiętasz, jak mi mówiłeś o szkole wojskowej w Nowym Yorku?
- Tak, pamiętam... Czyżbyś w końcu zechciała iść w moje ślady?
- Nie jestem już za...stara?
- Masz 18 lat córeczko, od 18 właśnie przyjmują...
- Ile trwają studia?
- 4 lata szkoły wojskowej, co miesiąc, dwa, wyjazdy na poligon, a na koniec studiów jedziesz na jakąś misję, żeby zdać egzamin... Zawsze miałaś szóstki z WF, dobrze się uczysz, myślę, że dałabyś radę - niemal widziałam jak się uśmiecha
- Tak jest, generale! - odparłam dziarsko
- Semestr zaczyna się za dwa tygodnie, mam złożyć ci papiery?
- Tak.
- Przyjadę za tydzień i polecimy do Nowego Yorku. Może będę miał szczęście cię szkolić.
- Oby nie - zaśmialiśmy się oboje - Ok, dzięki tato, będę kończyć.
- Jasne, to całusy, papa!
- Pa, tato! Dzięki! - odłożyłam telefon. Odetchnęłam i zrobiłam kilka porządnych pompek. Wojsko? Na co ja się piszę? Ale chcę tego... po prostu. Poza tym... nie ukrywajmy, mogę po prostu zwiać stąd. Będę daleko i poświęcę się temu, co mnie fascynuje. Pamiętam, że jak byłam mała, często przymierzałam czapkę taty, a on uczył mnie salutować...


***


- Pożegnałaś się z wszystkimi?
- Szczerze? Nie. Zostawiłam im w studiu list... Tato, ja po protu im uciekam...
- Coś się stało?
- Opowiem ci w samolocie - odparłam, podnosząc ciężką torbę podręczną. Tata wziął swoją. Obrzuciłam wzrokiem jego cudowny mundur z 4-gwiazdkową odznaką generała. Byłam z niego taka dumna...
- Tato?
- Tak?
- Jaki stopień mogę zdobyć?
- Po szkole wojskowej, bez niczego więcej?
- Powiedzmy.
- Najpierw masz tak: Szeregowy, Starszy szeregowy, Kapral, Starszy kapral, Plutonowy i Sierżant. Zdarza się, że za szczególne osiągnięcia zdobywasz Starszego sierżanta. Potem, po zakończeniu tych 4 lat nauki, możesz jeździć na szkolenia i wtedy po kolei jest: Młodszy chorąży, Chorąży, Starszy Chorąży, Starszy chorąży sztabowy, z tym, że to ci przyznają w zależności jak się spiszesz. Następnie mamy etap oficerski, czyli: Podporucznik, Porucznik, Kapitan, Major, Podpułkownik, Pułkownik. No i potem generałowie no i marszałek, ale na to nie licz - roześmiał się, a ja kiwnęłam głową
- Chcę być porucznikiem.
- Wysoko mierzysz.
- Tak, wiem. Albo i pułkownikiem.
- Licz jakieś 7 lat na pułkownika, może mniej. Młoda jesteś, więc się zobaczy. Chodź, nasz samolot już stoi.
- Boję się trochę tej szkoły...
- Będzie dobrze... A zobaczysz jaką mam chatę w Nowym Yorku, wooow!
- Mówisz?
- Mhm! - usiedliśmy na fotelach. Inni pasażerowie patrzyli z podziwem na mojego tatę. Nie dziwię się!
- Miałaś mi opowiedzieć...
- A, tak - streściłam mu całą historię. Jim tylko kiwał głową.
- O Brianie zapominamy, Joe jest naprawdę nie warty twojej miłości, widać, że to pies na baby, ale John... Wydaje mi się, że to z nim powinnaś być. Widać, że cię kocha i mu na tobie zależy...
- I tak już po fakcie, bo do Anglii nie wrócę przez najbliższe kilka lat...
- Jesteś pewna? W wojsku nie ma czasu na facetów...
- Wiem, tato. To mi odpowiada.


***


"Kochani!
Kiedy to odczytacie, ja będę już w samolocie do Nowego Yorku. Zdecydowałam się na szkołę wojskową, za kilka(naście) lat odwiedzę was jako pułkownik Ternent :) Nie macie mojego adresu, telefonu, nie macie nic. Jeśli zechcę, to napiszę. Wybaczcie, że zepsułam wam życie i plany na płytę.
Całusy ;*
Cassie"

- Stary.... stary, ty płaczesz? - Roger położył rękę na ramieniu Johna, po którego policzkach płynęły łzy.
- Straciłem ją... kurwa, straciłem ją... - wyszeptał, załamany
- Ej, ona wróci... Ona kiedyś wróci, stary... - próbował pocieszać go Brian.
- Spierdoliłem.... spierdoliłem wszystko... zostawcie mnie - odparł, wybiegając ze studia.


***


- Melduję się, marszałku Hanzo! - mój tata zasalutował, a ja stałam zestresowana jak nie wiem - To jest moja córka, Cassandra.
- Witam serdecznie w naszej Szkole Wojskowej nr VI, najlepszej w całej Ameryce - odparł marszałek, podając mi dłoń
- Dziękuję - odparłam, ściskając ją
 - Gotowa na oprowadzenie po szkole?
- Tak!
- Kapralu Switch! - marszałek przywołał do siebie umięśnioną, szczupłą dziewczynę w mundurze - Proszę oprowadzić Cassandrę po szkole i pokazać jej pokój.
- Tak jest! - odparła, salutując - Chodźmy - poszłam za nią.
- Ok, a tak nieformalnie, jestem Clara - uśmiechnęła się do mnie - Jestem na 2 roku, mam 2.1 stopień, czyli kapral... Będziemy razem w pokoju! Ten... Jeszcze są dwie dziewczyny, Joan, też kapral i starsza szeregowa Monique... Myślę, że się polubicie! Ile masz lat?
- 18... 
- O, ja mam 19, Joan też, a Monique jest w twoim wieku, super!
- Jak wygląda tutaj dzień? 
- Pobudka o 6.00, od 6.15 do 7.00 biegamy, śniadanie, lekcje, w tym 2 godziny wf, potem wolne do 17, o 17 ćwiczenia i szkolenia, potem kolacja, czas wolny i o 22 cisza nocna. Tak w skrócie.
- Ciężko z WF?
- Zależy... Ile ważysz i mierzysz?
- 173 cm i 53 kg...
- Mierzę 165 cm a ważę 42, nie jestem wychudzona, ale kurwa... Zawsze miałam oponkę... Wystarczył miesiąc tu i widzisz - dźgnęła się w umięśniony brzuch - Ok, tu jest nasz pokój, wbijamy! - otwarła drzwi. Pierwsze, co mnie uderzyło to ogrom pokoju. Wow, ile miejsca!
- Są dwie sypialnie po 2 osoby, śpisz ze mną! Dobra, laski przyjechała nowa! - z sypialni po lewej wyszły dwie dziewczyny. Jedna średniego wzrostu brunetka a druga wysoka blondynka.
- Hej, jestem Monique! - przywitała się brunetka, a blondzia dodała:
- A ja Joan, czuj się jak u siebie!
- Jak masz na imię? - zaciekawiła się Monique
- Jest Cassandra, ale mówcie mi Cass, Cassie, Cassey... - uśmiechnęłam się nieśmiało i obrzuciłam je wzrokiem. Każda, szczupła, umięśniona, wyprostowana jak struna... wow!
- Chodź, rozpakujesz się - Clara wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła do sypialni po prawej. Wow wow wow!
- Śpisz przy oknie, może być?
- Jasne, tak chciałam! - odparłam i zaczęłam się wypakowywać, zgodnie ze wskazówkami Clary.
- Masz jakieś zdrobnienie imienia?
-  Clarie - odparła
- Ładnie! Kiedy dostanę mundur? 
- Jutro, po rozgrzewce. Szczęściaro, korzystaj, jutro jeszcze masz wolne, a potem się zacznie - roześmiała się, splatając włosy w warkocz.
- Dam radę - posłałam jej uśmiech - Masz chłopaka?
- Niet - odparła z dziwnym akcentem - To 'nie' po rosyjsku. Nie ma na to czasu, miałam zanim tu przyjechałam, ale to dawne dzieje... A ty?
- Nie - zaprzeczyłam szybko. Za szybko. Na szczęście moja współspaczka chyba się nie zorientowała.
- Co teraz będziemy robić?
- Teraz kolacja... potem wolne i spać. Luzik. Biegasz jutro z nami? Nie musisz jeszcze... - wtedy weszli tata z marszałkiem Hanzo.
- Jak tam, córa? - spytał Jim z uśmiechem - Wypakowana?
- Tak jest, generale! - odparłam z uśmiechem
- Jutro wstajemy o 6.00 - roześmiał się - Już cię widzę!
- Bez problemu! - odparłam
- Jutro masz jeszcze ulgę i po śniadaniu masz wolne, tylko trener weźmie cię na sprawdzenie umiejętności sportowych... Za to pojutrze już normalnie funkcjonujesz. Plan wisi na tablicy korkowej, książki i inne rzeczy dostaniesz jutro, jutro też dostaniesz mundur, a teraz chodź, zmierzymy cię - powiedział Hanzo a ja posłusznie wstałam i poszłam za nim.
Po przymiarkach, poszłam od razu na kolację. Na szczęście miejsce przy stole między Clarą a Monique czekało na mnie. Jedliśmy w ciszy. Dyskretnie obserwowałam wszystkich uczniów. Nie byli w mundurach, ale nikt się nie stroił, przeważały koszulki moro, białe lub czarne podkoszulki i spodnie moro ewentualnie dżinsy. Dobrze, że zakupiłam dużo takiej garderoby. Przyuważyłam też, że wszyscy noszą glany, co niektórzy mieli trampki.
- Dobrze, wszyscy zjedli, to teraz przywitamy nową uczennicę, Cassandrę Ternent! - jakiś żołnierz przywołał mnie gestem, więc wstałam i podeszłam na środek sali. Wpatrywało się we mnie ok. 100 par oczu + kilkunastu żołnierzy różnych stopni. Dostałam brawa, a sierżant Derby (jak wyczytałam na plakietce) przedstawił mnie krótko. Zaraz potem wszyscy na znak wstali, podziękowali za posiłek i mogliśmy wyjść.
Wzięłam szybki prysznic i dosłownie padłam.


***


Obudził mnie przeraźliwie głośny dzwonek. Zerknęłam na łóżko Clarie, która dosłownie wyskoczyła z niego i zaczęła się ubierać.
- Szybko, Cass, mamy 15 minut tylko! - zawołała, wciągając spodnie na szczupły, ale ładny tyłek. Wstałam więc i jej wzorem, zaczęłam się ubierać. Założyłam, tak jak ona, wygodne szorty i podkoszulek, oraz wygodne buty do biegania. Zaplotłam włosy w warkocz, przemyłam twarz i napiłam się dużo, jak poradziła mi współlokatorka. Potem zbiegłyśmy po schodach na dwór, stając w równym dwuszeregu. 
- Jest nas tu równe sto, jesteśmy podzieleni na 4, 25 osobowe grupy - szepnęła do mnie Clara. Wtedy przyszedł jakiś żołnierz.
- Czołem, grupo!
- Czołem, kapitanie Deacon! - krzyknęli wszyscy, a ja drgnęłam. JAK?! No nie...
- Okej, słonka, 300 pajacyków, macie 2 minuty na to, raz, raz! - zawołał, a cała 25-osobowa grupa zaczęła skakać po placu, ja razem z nimi.
- 100 okrążeń dookoła! 15 minut, nie obijać się, Fard, karne 50 pompek, już! - wywrzaskiwał komendy mój nowy trener. Biegaliśmy posłusznie, a ja przy 43 kółku, poczułam palące płuca. Cholera, ja nie dam rady... Ale nie zwalniałam. Jednak w połowie 86 okrążenia padłam na kolana. Kapitan podszedł do mnie.
- Ty ta nowa? Jak ci...?
- Cass...andra....Ter...nent... - wydyszałam, wycierając frotką zlane potem czoło.
- Wszystko okej?
- Nie...mogę...już...
- Dobra, masz jeszcze tydzień-dwa, okresu ochronnego, biegaj tyle ile dasz radę, potem nabierzesz wprawy. Porozciągaj się porządnie.
- Tak jest, kapitanie! - odparłam i zaczęłam robić skłony. Kiedy grupa skończyła biegać, dołączyłam do ich szeregu.
- Mamy 25 minut, co robimy? Jakieś pomysły?
- Zbijak! - wrzasnął jakiś chłopak, a trener podrzucił nam piłkę. Bez słowa pierwszy szereg poszedł na jedną stronę placu, a drugi na drugą. Po pierwszych minutach gry, doceniłam siłę młodych żołnierzy.
Po chwili dostałam piłką i aż się zatoczyłam. Kurwa, jaka siła! Ał! Biegałam chwilę z piłką i rzuciłam prosto w jakąś dziewczynę. Tak! Trafiłam!
Nagle rozległ się gwizdek.
- W szeregu zbiórka! Na śniadanie marsz!
- Tak jest, kapitanie! - odkrzyknęliśmy i odmaszerowaliśmy całą grupą na stołówkę.

Ogólnie jest zajebiście! Tylko... Ten kapitan Deacon... Deacon... John.
Przywołałam w pamięci jego twarz... Przypomniałam sobie jak mnie całował i przytulał... Ough, otrząśnij się szeregowa Ternent. Nie czas na facetów, wojsko wzywa.
- Ternent! Odbiór munduru! - podniosłam głowę. Wołał mnie jakiś kapral
- Tak jest! - wstałam i poszłam za nim po moje nowe cudo...